„ Całe piękno, magia i tajemniczość skąpane są w piasku pustyni
Z drugiej strony pustynia nie wybacza
Raz da ci wszystko a następnym razem potrafi wszystko odebrać
Rzecz w tym, aby dobrze pokierował cię umysł
Wtedy możesz mieć wszystko, możesz osiągnąć wszystko! ”
Czy nie ma nic piękniejszego jeśli masz pasję i możesz realizować ją w jednym z najbardziej niezwykłych miejsc na ziemi, do tego przez kilka dni i w gronie tak samo zakręconych. Wiem, że znowu się powtarzam, bo oprócz „droga jest celem” to chyba takie drugie najczęściej powtarzane ultrazdanie, ale co innego napisać gdy miało się okazję przebywać przez tydzień w tym cudownym miejscu i ponapierać w sumie 250 km w 6 etapach ok. 35-40-40-45-72-18 km dziennie.
Atakama – pustynia mglista, najbardziej suchy obszar na świecie, z miejscami gdzie nie zanotowano opadów odkąd prowadzone są pomiary, cały czas na wysokości 2300 – 2500 m, miejscu gdzie krajobrazy są marsjańskie i księżycowe, gdzie ćwiczą kosmonauci przed lotem w kosmos, gdzie przejrzystość powietrza taka, że do niedawna funkcjonował tam największy teleskop na Ziemi.
Doświadczenie pustynne sprzed 8 lat po skończeniu Marathon Des Sables jest, a właściwie to trzeba by napisać, że 8 lat temu zdobyło się to doświadczenie od zera bo wyścig został zaliczony ale był to start, który udało się cudem przeżyć i to nie pięknem (chociaż tego było przecież mnóstwo) ale cierpieniem, takim przez duże „C”, dławionym kilkoma tabletkami ketonalu dziennie.
Zgorzel zęba, potworny ból, który zniwelować pozwalał właśnie tylko ketonal, który to ketonal niewydolność nerek powodował - odwodnienia, kryzysy, utraty świadomości – sportowo to był zdecydowanie jeden z najgorszych moich startów. Z drugiej strony na starcie obowiązywało wtedy hasło „Kto idzie na pustynię nie szuka tam chleba, a niesie go głód za czymś większym” i mimo że pewnie kilka lat życia MDS mi odebrał to z drugiej strony zastrzyku energii dostarczył a i na pewno pomógł zwolnić nieco w życiu, określone decyzje zawodowe podjąć, parę rzeczy przewartościować i wszystko zhierarchizować .
Teraz, patrząc na te 8 lat sportowego życia, na pewno nie powiem, że czegoś żałuję - przypominając sobie to wszystko co przeżyłem, że mimo piernikowego wieku, braku wydolnościowych cech wrodzonych, udało się w życiu sportowym co nieco zaliczyć i przeżyć a przede wszystkim ile ultra doświadczenia zdobyć, które uprzedzając fakty pozwoliło Atakamę nie przetrwać a przeżyć każdym ziarenkiem piasku każdą różą kalafiora z brokułowych pól.
Kiedy i od czego zacząłem przygotowania do wyścigu? Prosta odpowiedź - w listopadzie 2024 r od wizyt kontrolnych i uzupełniania ubytków w uzębieniu, bo wizyta kontrolna u stomatologa znalazła się na pierwszym miejscu startowej checklisty.
Na drugie pytanie kiedy zakończyłem przygotowania logistyczne można by powiedzieć, że już przed Świętami Bożego Narodzenie byłem gotów w 95%. To już wiem, tutaj nie ma co odkładać wszystkiego na ostatnią chwilę. Założenie wyścigu jest proste: orgi układają trasę, rozbijają namioty i zapewniają wodę a w porównaniu z MDS-em jeszcze gorącą wodę (co okazało się naprawdę miłym usprawnieniem ) a reszta jest już w gestii startujących. Woda do liofilizatów, woda do przeżycia na trasie ale i do miski na masaż stóp – początkowo do oporu ale później z wprowadzonym limitem 6 cm i osobą nadzorującą proces – jakże to inaczej w porównaniu do MDSa gdzie pamiętam jak zapisywali się ludzie do kolejki do specjalistów od stóp bo była to jedyna droga aby sobie stopy opłukać.
Te porównania z MDS-em będą zawsze, jakże inaczej -tam ponad 1200 osób tutaj kameralnie 150. Ciepła woda rządzi, nie trzeba rozpalać tego ciężkiego przecież paliwka turystycznego a na spotkaniu okaże się jeszcze, że kawa będzie ogólnie dostępna dla wszystkich zawodników, wszyscy się cieszą ale czy ja wiem, chyba oprócz podziwiania tych pięknych widoków, wszyscy liczymy jeszcze przecież, że dostaniemy mocno w tyłek przez ten zbliżający się tydzień…
Przygotowania logistyczne ubraniowe oczywiście rozpocząłem od przeglądu starej garderoby – bluza po ośmiu latach nie używania jak najbardziej ok, koszulka merino na popołudnia bo nie śmierdzi ok. – nic nowego kupować nie trzeba. Niestety w porównaniu do Sahary (na Atakamie różnice od 0 do 45 stopni w temperaturze) trzeba było jeszcze zabrać kurtkę puchową, kurtkę przeciwdeszczową a i śpiwór jeszcze prześcieradłem uzupełnić, żeby te dodatkowe stopnie różnicy w porównaniu do Sahary zniwelować. I wszystko w sumie wyszło dobrze choć z perspektywy żałuję trochę, bo mogłem jeszcze leciutkie spodnie długie dodatkowe wziąć bo czasami nad ranem było naprawdę zimno w nogi.
Jeśli piszę że do świąt przygotowałem się na 95% to te pozostałych 5% to te naszywki, które trzeba było jeszcze pouzupełniać, wysyłają naszywkę „racing the planet” trzeba jeszcze dokupić flagi narodowe i wszystko poprzyklejać lub poprzyszywać do kurtek, bluz i koszulek. Na ciuchach można mieć tylko to, żadnych nazw sponsorów, tu wielki plus za tę formułę ale to naprawdę wielki, bo dzięki temu impreza ma najmniej komercyjny charakter, z mocno sprofilowaną grupą startujących, ludzi których stać na taki wydatek, i grupy, która może sobie zająć takie miejsca w stadzie o których w „normalnych wyścigach można tylko pomarzyć”. Już później na ceremonii zamknięcia jak to wybrzmi kiedy Sam zapowie, że czas na nagrody w kategoriach wiekowych, nagrody specyficzne bo czasami zawodnicy ze zdumieniem dowiadują się że wygrali jakąś kategorię– and I love it.
Jeżeli na kontroli przed wyścigiem na MDS tylko zważyli plecaki nie interesując się co jest w środku tutaj na Atakamie wręcz przeciwnie. Sprawdzają wszystko skrupulatnie i żadna popelina nie przejdzie jak choćby zwykła folia NRC zamiast emergency bivy bag . U mnie wzorcowo, a pani sprawdzająca, która później do Grecji na zawody się wybiera, nawet z zazdrością zadała pytanie gdzie taki gwizdek kupiłem, bo lekki a do tego z termometrem i kompasem .Odpowiadam że na TEMU zgodnie z prawdą i nie ukrywam że pół wyposażenia made In China, rain poncho najbardziej zastanawiający, waterproof bag, wemmi wipes, pomadka, mata wszystko mocno pozwoliło zmniejszyć koszty startu.
Są jednak rzeczy na których się nie oszczędza – obowiązkowe 3 pary skarpet w tym pustynne Injiji oraz compressporty ultra, w których startuje w wyścigach okazały się strzałem w 10tkę.
Dwie inne rzeczy są jednak najważniejsze - buty i plecak. Plecak - wybór padł na 25 litrowego Salomona bo biegam z Salomonem krótsze dystanse od lat i te ramiączka rewelacyjne przecież. Wybór poprzedzony jednak oglądaniem wielu recenzji, trafnych zresztą, że trzeba kupić mniejszy rozmiar i dodatkowo pas biodrowy sobie zakupić bo nie ma w plecaku poręcznych kieszeni a i ciężar przecież bardziej równomiernie można rozłożyć.
Na koniec najważniejszy gadżet - buty –stare speedgoaty sprzed 3 lat kiedy to kupiłem dwie pary w takim samym rozmiarze, ale w innych kolorach i w jednej okazało się, że biega mi się dobrze a drugie takie jakieś za duże były a teraz na pustyni na te spuchnięte nogi w sam raz się okazały. Do tego miały mniej przepuszczającą siateczkę a ta siateczka ważna była bo postanowiłem, że bez stuptutów będę startował i w butach będzie dużo piasku, ale często będę się zatrzymywał by się go pozbyć, w ogóle często stopy sudocremem i second skinem smarował a stopa ma przede wszystkim oddychać.
Jedzenie wiadomo - liofilizaty – obiady z tactical food ze sztandarowym puree ziemniaczanym z boczkiem 645 kcal na 110 g ,reszta Lyofood wegańskie dla zabicia smaku ale z jerky beef coby tego białka trochę więcej jednak było, żele GU bo dobrze wchodzą, bo stosunek masa kalorie najlepszy, ale chyba przede wszystkim bo pamiętliwy jestem i nigdy nie zapomnę tego ich sponsoringu na bufetach na WSER. A do tego elektrolity, Białko z biedronki i R2 Enervita na regenerację – wszystkiego dziennie coś pod 3000 kalorii.
Po świętach zostały już do ogarnięcia te bzdurne naszywki i trening - bez napiny, zbilansowany z mniejszą niż zwykle liczbą wycieczek górskich, większą ilością biegania. Wreszcie finałowy akcent – sprawdzenie wszystkiego podczas weekendu na morskiej plaży na 3 tygodnie przed zawodami i siup.
Do Chile przyjechałem tydzień wcześniej jakże by nie inaczej, musiało być przecież w inzynbiker style bez odpoczynku a ze zwiedzaniem. Na bazę obrałem sobie Santiago i było zwiedzanie. Chile nie ukrywam mnie urzekło. Od razu od początku gdy zdało twierdząco mój osobisty test czy ludzie przechodzą na czerwonym świetle przez ulicę. Poza tym przy takiej prawdziwej katolickiej nieodpustowej atmosferze, uczciwie bez naciągania turystów. Dodatkowo na nietypową atrakcję w postaci zamieszek trafiłem w Valparaiso i górską wycieczkę z widokiem na Andy zaliczyłem, jak ja im tego zazdroszczę w centrum 5 milionowej aglomeracji widoki górskich szczytów a po 45 minutach metrem i autobusem wchodzisz na górski szlak.
Piękne te 4 tysięczniki w Andach z wysokości 1750 dało się pooglądać i przy tej wysokości trzeba się zatrzymać bo powszechnie mówi się że Atakama to najtrudniejsza pustynia do napierania a jedną z najważniejszych przyczyn jest nie tylko, że na wyścigu nawierzchnia beznadziejna ale że poruszamy się głównie na wysokości 2300 – 2500 i tak jakoś nie dość że powietrze suche to jeszcze tego tlenu mniej a najmniej go na początku wyścigu bo startujemy z wysokości 3200. Mocno lekceważąco do tego podszedłem a w na takiej wysokości jeszcze się nie ścigałem ba w sumie w życiu może raz na taką wysokość dotarłem i jedyna moja odpowiedź była taka, że żelaza trochę przed startem posuplementowałem.
Na miejsce dotarłem 2 dni przed startem. Jak ja to lubię gdy kończą się te nerwy przedstartowe i czas zacząć reset. No może nie do końca. W pokoju zamieszkałem z Paulem - Kanadyjczykiem, który skończył już wszystkie 4 pustynie kilka lat temu, ale powiedział, że jeśli kiedykolwiek ma którąś powtórzyć to będzie to Atakama. Oto wraca po latach ale długo nie porozmawiamy o wyścigach bo bierze laptopa i jeszcze pracuje, późnej wychodzi z pokoju i znowu pracuje, później wchodzi bo spotkanie ma i musi założyć czystą koszulę a gdy rano widzę, że na śniadaniu znowu pracuje z laptopem nie podchodzę, siadam gdzieś z boku i myślę sobie jakim szczęściarzem jestem że sprawy zawodowe zostawiłem tydzień wcześniej i bezstresowo mogę zacząć nastawiać się teraz na pustynne cierpienia.
Po śniadaniu narada a po niej sprawdzanie sprzętu obowiązkowego . Niesamowite, jest nas 9 osób z Polski, po Amerykanach druga nacja, z najmłodszym naszym 16 latkiem już prawie grand slammmerem (znaczy się zdobywcą wszystkich pustyń w ramach racing the planet), w namiocie 5 Polaków i tylko nasz szósty Duńczyk się czasami wkurza że nic nie rozumie podczas rozmów.
Po południu busy zabierają nas na miejsce startu, ponad godzina jazdy i można zapoznać się wstępnie z pustynią, piękne widoki słońce lamy, alpaki czy jakoś tak.
Podczas jazdy trochę w głowie gwiżdże od tych zmian wysokości i taki niepokój się pojawia, gdy wysiadamy z busika na tej wysokości 3200 i zaczyna mi się kręcić w głowie dostaje kołowacizny i lekko się zataczam.
Ładnie - dwa taktyczne błędy od razu na początku, bo ten z wysokością wiadomo, ale drugi też z jedzeniem popełniłem. Musieliśmy się wcześnie wycheckingować z pokojów, oddać walizki i zostawiłem sobie 10000 peso na jedzenie, poszedłem do jakiejś restauracji i poprosiłem żeby mi coś dali a w karcie nic nie widziałem bo ślepy już bez okularów byłem i dostałem podwójnego sandwicha z frytkami ostatnią rzecz jaką powinienem zjeść przed wyścigiem ale zjadłem i czuć teraz, że żołądek ma problemy aby to wszystko przetrawić. Na kolację w obozie jakaś kaszka zamiast planowanego tuńczyka (jeszcze z puszki) musi wystarczyć.
Ale pięknie jest, wreszcie mija ten niepokój przedstartowy, siedzimy i rozmawiamy sobie w podgrupach, pięknie o wyścigach nie pięknie o tym gdzie kto pracuje bo najbardziej mnie teraz wkurza to pytanie.
W celu zminimalizowania wagi plecaka nie wziąłem materaca, mam tylko matę, pierwsza noc na kamieniach i mata nie wystarcza (na szczęście tylko przez tą jedną noc). Chciałoby się napisać noc pięknych gwiazd na niebie jak blisko z tych 3 tyś wysokości widocznych, jest pięknie ale jest źle bo walczę z typowymi syndromami choroby wysokościowej - lekkie zawroty, ból zęba, brak snu, kołatanie serca, duszności, mrowienie kończyn - co się dzieje nie ma na szczęście wymiotów.
Rano startujemy i tak nie powiem niepewność jest. Niewyspany (spałem może przez godzinę) ale maszeruje mi się nieźle a biegać na razie nie zamierzam. Wiem, że za niedługo będziemy na 2500 i powinno być już lepiej. Z drugiej strony pięknie jest widokowo i jak cudownie pomału poznawać to, co będzie mi towarzyszyć przez najbliższy tydzień – po mroźnym poranku, rano jeszcze zimno, ale wiadomo że za chwilę będzie wschód słońca i będzie trochę cieplej tak fajnie w takich komfortowych warunkach, że będzie można napierać a potem rzeźnia słońca i wysokiej temperatury by pod wieczór znów wrócić do normalności ale tylko na chwilkę, by w nocy znów marznąć i totalnie marznąć nad ranem.
Piękne widoki , później typowo pustynne widoki ale nazwa etapu mówi wszystko – „navigation by rocks” i zbliżamy się do formacji skalnych, wśród skał w których wiatr wyrzeźbił te cuda przez miliony lat z tą nieodłączną dziurą gdzie zawsze zdjęcia robią z tymi malunkami sprzed tysiąca lat w skałach, o których tylko poczytaliśmy a których nie dane nam było zobaczyć.
Jest pięknie, kryzysu wysokościowego nie ma ale uważnie głównie marszem pokonuje kolejne kilometry . Dobrze wiem, że choć nie jestem efektowny to naprawdę potrafię być efektywny w swoim napieraniu – z politowaniem patrzę jak inni wbiegają i zbiegają z wydmy a ja tak marszem z tą samą prędkością się poruszam i tak w samouwielbienie popadam jaki to ja och mądry dobry taktycznie co (akurat w tym aspekcie) zresztą się potwierdzi w kolejnych etapach.
Wszystko do czasu. Zaczyna się taka typowa (według naszych wyobrażeń) pustynia - otwarty obszar, piasek i cierpienie. Tak to wiem, jest jakaś graniczna temperatura od której mój organizm moje serce nie pozwala na napieranie, zwalniam ale tylko trochę i uruchamiam zapasy – jakże mądrzejszy jestem po tej Saharze – tam był jeden Isostar z 10 tabletkami - tutaj mam 48 tabletek powerbara ale oprócz tego kilkadziesiąt tabletek elektrolitów i elektrolity enervita do ssania - jak się okaże najlepsze do spożywania podczas tych najgorszych upałów, gdy nie bardzo chciały wchodzić żele.
Tak za to stawiamy sobię na Atakamie ocenę wzorową – wyprzedzając fakty było tego akurat i pozwoliło w upale przetrwać, no może dużo nie pobiegać ale to już młodszym zostawmy.
Po „pustynnym” odcinku zaczyna się podejście, takie znowu między skałami i tu znowu jestem naprawdę dobry, marsz pod górę to jest to, wyprzedzam parę osób i ląduje na mecie, po ostrożnym etapie, nie jakiś totalnie zmęczony w poczuciu spełnienia obowiązku.
Pierwszy obiadek, foot Spa czyli miska z wodą i mydłem bo oprócz kawy, to mydło dają a i płyn dezynfekujący w toi toiach – tak tak koniec z wykopywanymi dziurami w ziemi 6 toi toji stoi i o dziwo nawet większych kolejek nie ma. Tylko dziewczyny niektóre narzekają, że za krótkie nogi do tych toi tojów mają i wolałyby w naturze.
Pogadanki, życie obozowe jak zwykle to jest to co najlepszego ma do zaoferowania wieloetapówka, rano się pomęczyć pocierpieć a później całe popołudnie o cierpieniach gadać. Kładę się spać, jest juz miękko i cieszę się że te 350 g zaoszczędzone na braku materaca, śpię normalnie i wyspany „wypoczęty” mogę nastawić się na drugi etap – creme de la creme Atakamy - najpiękniejszy etap z widokami, pierwszą dużą wydmą, pasmem górskim, pierwszymi salt flats, ale przede wszystkim z 12 kilometrowym przejściem przez rzekę – dziś wiem to Atakama pokaże nam to co ma najlepsze.
Ta rzeka od razu na początku 12 km po wodzie, miało być lodowato ale jakoś nie odczuwam tego zbytnio, kije schowane, wyprzedzam ludzi, tutaj zdecydowanie jestem szybszy od wszystkich w miejscu mojego stada. W wodzie miało być cały czas zimno ale jest komfortowo i dopiero, gdy trzeba moczyć buty dłużej czuć ten chłód. Z drugiej strony pocieszam się, że niezły masaż stóp przecież jest.
Dziwie się,, że nikt nie zdejmuje na ten odcinek stuptutów - ja mam strategię - zatrzymywać się co jakiś czas, mokry piasek usuwać, a później skarpety wyżymać, stopy posmarować nie sudocremem a bardziej second skinem i poczekać aż wyschną i pod żadnym pozorem grubych skarpet pustynnych teraz nie zakładać a szybciej schnące compressporty.
Kończy się rzeka i zaczynają się piękne formacje skalne, najpierw jakaś starożytna droga, później tunel a po tym wspinamy się na jakieś pasmo górskie i po grzbietach z pięknymi widokami przygotowujemy się na drugą główną atrakcję - zbieg z wydmy. Zbiegamy, dopracowuje technikę jak na nartach do tyłu na piętach zygzakiem do przodu pierwsze prawdziwe bieganie śpiewamy sobie w naszym krajowym gronie. Później już piasek trzeba z butów usunąć, zdejmuje skarpety, naakładam sudo krem to nic że czas leci - teraz stopy są najważniejsze.
Potem znowu te przestrzenie, znowu ten większy upał i znowu pod koniec widok tego pochylonego Anthonego z naderwanymi mięśniami. Ten widok zgiętych bioder i pochylenia 45% będzie mi towarzyszył w ciągu najbliższych dni, później Anthony po etapie dostanie jakieś przeciwbólowe prochy na mecie,, potem rano najpierw wyprostowany późnej w miarę upływu coraz bardziej zgięty a później już go nie zobaczę i nie wiem czy przeżył ,czy się wycofał ale sprawdzać już mi się nie chce.
Wieczorem Star linki na niebie, jakże to niebo inaczej wygląda niż u nas i tylko gdzie ten krzyż południa jest nikt nie wie a po kompas nie chcę mi się sięgać bo gdzieś głęboko schowany. Jest atmosfera!
Trzeci dzień to na etapówkach zawsze mój dzień – od tego dnia się ponoć rozgrzewam. Rano łapię fazę na kamerowanie. O szóstej, po śniadaniu nastawiam jeszcze galaretkę, która w tym chłodzie stężeje w ciągu 1,5 godziny – oj jaka szkoda, że nie mam jeszcze homogenizowanego serka rolmlecza.
Wszyscy robią przegląd stóp, u mnie zero szkód może jakieś czarne paznokcie ale żadnych bąbli i pęcherzy i uprzedźmy tak już będzie do końca – dobre buty, 10 sezonów startów i przyzwyczajenie stóp do obciążeń, mycie i smarowanie ale to smarowanie intensywne to już dwa miesiące przed startem, żadnych niepotrzebnych tejpów plastrów – moja recepta jest prosta, moja recepta się sprawdza.
Jeśli nie mam problemów ze zmęczeniem to z umysłem i mową już tak. Zmęczenie, upał, wysokość . Wszyscy zresztą widzimy, że tak jakoś wolniej się myśli, funkcjonuje - często łapiemy się na tym że zapomina się słów, czasami pamięta się słowo ale tylko po angielsku to pewnie już od tego gadania na trasie bo co jak co ale pogadanek na Atakamie dużo.
Dzisiejsza główna atrakcja etapu to jakieś specjalne tereny, które mamy przekraczać i na które specjalne pozwolenie orgi musiały uzyskać. Kiedyś pisali największy (teraz pewnie to już Chińczycy mają gdzieś największy) teleskop na świecie ale nic specjalnego, znowu te płaskie przestrzenie i tylko już pomału daje się poznać specyfikę Broccoli Fields ale o tym później.
Na koniec jakaś wydma, a wiadomo jak wydma to można sobie na zbiegu poszaleć, a na podejściu w samouwielbienie popaść bo tutaj raczej wszystkich wyprzedzam. Później taki zielony wąwóz z technicznymi przejściami i wkurzam się bo bateria w kamerze się wyczerpała i nie mogę tego nagrać a nowej wyjmować się nie chcę bo jakoś w tym cierpieniu południowego już słońca wolę szybko w kierunku mety podążać. A metę widać, ale musimy jeszcze koło zatoczyć aby się do niej dostać, bo do tego już jestem przyzwyczajony – w tym wyścigu orgi robią wszystko aby jak najmocniej utrudnić życie ze sztandarowymi spacerami przez pola, gdy obok przebiegają szutrówki, ale wiadomo dla mnie to na wielki plus.
Etap czwarty tak jakoś wydaje się że łatwy i tak się zaczyna – wydmy, ładne widoki ale jak znowu tak ta ciągnąca się kilometrami otwarta przestrzeń się zaczyna tutaj dzisiaj już nawet mp 3 nie pomaga, tu cierpię najbardziej. Jest coraz cieplej, na bufecie obowiązkowo po raz pierwszy trzeba wziąć dwa i pół litra wody a ja gdzieś wcześniej zostawiłem jednego półlitrowego softflaska i mam tylko dwa litry do wzięcia . Na szczęście udaje mi się uniknąć 15 minutowej kary i wchodzę na saltflat ale teraz taki najprawdziwszy - ma być tego kilkanaście kilometrów i dopiero teraz poznam naprawdę co znaczy brocolli Fields. Nazwa wzięła się od tego, że teren składa się z czegoś na kształt odwróconych różyczek kalafiora, jest niestabilny a idąc nie wiadomo czy się pod tobą nie załamie a jeśli się załamie to wpadnie ci noga i możesz skręcić kostkę. I widać po śladach że niektórym teren się załamywał na szczęście nie mnie.
Później wystarczy przeskoczyć dwa kanały jeden z sukcesem drugi z nogą w wodzie po łydkę i wreszcie bufet . Jest cierpienie, ale jakoś te elektrolity dobrze uzupełniałem i wyprzedziłem trochę osób. Docieram na bufet, gdzie teraz oczywiście muszę te pustynne skarpety wymienić żeby pęcherzy nie było.
Punkt nietypowy, przez te kilkanaście kilometrów od ostatniego nie mogli samochodem wjechać, teraz zresztą też nie, ale że punkt na tej pustyni musieli przecież gdzieś zrobić to znaleźli miejsce, gdzie można dotrzeć na koniach. Później jakieś solne jeziorka, asfalt, jak asfalt to oczywiście dowożeni busikami turyści a Pan Inżynier oczywiście po raz kolejny w samouwielbienie musi popaść jakim to szczęściarzem jest, że jest po tej drugiej stronie a pustynię może poczuć nie na wycieczce z Get your guide a całym sercem każdą kroplą potu po tych dotychczasowych 190 km chwil radości i cierpień.
Wreszcie po kilku kilometrach meta, w namiocie zgon i długo dochodzę do siebie - R2 białko, jem obiad, przygotowuje sobie deser, kolację i odkładam jajecznicę na kolejny poranek, którą gubię albo która mi ginie albo nie wiem już co ale nie wnikam tylko się wkurzam bo ta jajecznica to było coś specjalnego na śniadanie przed kolejnym najdłuższym przecież etapem.
Ostatni etap skrócony z 80 do 72 km ale te 10 km dodadzą do ostatniego dnia żeby łatwiej przecież nie było, spokojnie wiem przecież że łatwiej pewnie nie będzie i łatwiej nie było.
Początek idzie dobrze, ładne widoki, pola tym razem błotne ale jakże inne to błoto wymieszane z solą. Potem po szutrówce i asfalcie, ostro z kijami upajam sie bo wszystkich wyprzedzam. To już tradycja napieram szybciej póki nie jest ciepło, później gdy nadchodzą te najgorsze upały trochę zwalniam i dłużej przebywam na bufetach, gdy są piękne widoki upajam się pięknem okolicznej przyrody a gdy zaczynają się płaskie przestrzenie zapodaje mp3 i napieram raz z kijami raz bez według tego co rozum podpowie.
“In life you have comfort zone and uncomfortable zone. Most people prefer to stay in comfort zone
It is better to be uncomfortable and growing than be comfortable and doing nothing”
Jak ja to uwielbiam - znowu kolejne symboliczne słowa usłyszane niespodziwanie z mp3 podczas ultra ile już tego było w historii startów – tym razem jednak mocno nietypowo bo jak dotychczas cała Atakama przy transowych rytmach się odbywa - mocno nietypowo jak da mnie, ale tak jakoś wcześniej na bałtyckiej plaży te transowe rytmy właśnie sobie upodobałem, a może trzeba by napisać że doszedłem do wniosku, że transowe rytmy na najszybszy rytm napierania pozwalają.
Kolejny bufet i pomału zbliżamy się do Valley of the moon, takiego magicznego, jednego z bardziej znanych miejsc na Atakamie i jak się okaże wkrótce najcieplejszego miejsca wyścigu. Na bufecie przed każdy dostaje colę lub fantę, niepotrzebnie biorę colę bo po początkowym wykopie później zejdzie mi ta insulina w najmniej pożądanym momencie.
Po bufecie wszyscy wchodzą na tą otwartą przestrzeń, rozgrzaną patelnię, przygotowując się na największą atrakcję -podejście pod wydmę. W międzyczasie krążący na motorze Fernando, pilnujący czy nikt nie zasłabł, czy nikt nie potrzebuje pomocy.
Mijam jakąś Amerykankę, ledwo idzie ale na pytanie czy dobrze odpowiada ok. Gdy był etap przez rzekę zmieniłem już skarpetki, nasmarowałem sudokremem nogi a okazalo się że jest jeszcze jeden strumień do przebycia. Przyniosłem jakiś duży kamień, wrzuciłem na środek przeskoczyłem a ona dziękując mi za ułatwienia skoczyła, poślizgnęła się i wpadła do wody. Przypominam sobie teraz tę „zabawną” historię.
Idzie mi się całkiem nieźle, w oddali widać już tę wydmę którą wszyscy straszyli i na którą trzeba się jeszcze wspiąć i tak pomału takie te najgorsze saharyjskie klimaty mi się zaczynają wizualizować.
Elektrolity, pół softflaska na raz, enervit do ssania, pamiętam na szczęście o wszystkim, wreszcie zbliżam się pod wydmę, to niesamowite - wchodzę teraz do jakiejś niecki, w środku nie dość że parzy góra, parzą nogi to jeszcze gorąco w środku spodenek - to coś niesamowitego czegoś takiego w moim sportowym życiu jeszcze nie przeżyłem bo naprawdę wygląda jakby ktoś jakieś grzałki tam wsadził.
Na szczęście zaczyna się podejście, „ochładza się” i tak jakoś może zimniej może sugestia ale nieźle to idzie, jestem w tym dobry, wchodzę - głęboki wdech i wydech. Na górze siadam, jest trochę cienia jest Fernando gadamy ale ważna to chwila bo właśnie wtedy pada to najważniejsze zdanie Atakamy
„ Całe piękno, magia i tajemniczość skąpane są w piasku pustyni
Z drugiej strony pustynia nie wybacza
Raz da ci wszystko a następnym razem potrafi wszystko odebrać
Rzecz w tym, aby dobrze pokierował cię umysł
Wtedy możesz mieć wszystko, możesz osiągnąć wszystko! ”
Jest motywacja, ale tej motywacji starcza tylko na chwilę. Na górze otwarty płaskowyż, jakiś koleś dostawia dodatkowe chorągiewki znaczące nasz szlak - pewnie w tym upale było dużo zgubień. I wreszcie zbieg, potykam się o kamień, zwałka - na szczęście nie groźna i można zalec na bufecie - nogi do góry ale ten bufet to zdecydowanie mój najdłuższy postój i nie ma co ukrywać że nadchodzi matka kryzysów i tutaj przebywam najdłużej. Zraszają ręce, głowę, kark a ja leżę po prostu nie chcę wychodzić z cienia i czekam czekam aż wreszcie skończy się to słońce. Zraszają głowę tylko raz, widać że jakieś limity wody są, bo później już nie można, wodę można jednak do woli pić, rozpuszczam powerbary jeden drugi trzeci i zaczyna się to znane z Sahary odczucie gdy drętwieją ręce, to już znam – tak organizm broni się, zachowuje podstawowe funkcje życiowe a te ręce teraz są najmniej potrzebne.
W międzyczasie na bufet dociera pierwsza Amerykanka która mówi że za chwilę dotrze druga (ta od kamienia) a ta druga mało co kontaktuje, nie wie co się z nią dzieje, myśli że jest na szlaku PCT, sika krwią…
Wzywają do niej lekarza z innego bufetu i niestety się wycofa i na trasie już się nie spotkamy.
Pomimo, że matka kryzysów była (to w porównaniu z Saharą można by to nazwać malutkim kryzysikiem) w międzyczasie słońce trochę zaszło i można napierać dalej. Szczególnie, że następny punkt rozbudowany, będzie nawet ciepła woda a i namioty rozłożyli dla tych którzy zechcą się przespać.
Docieram tam jeszcze o zmierzchu, lżejszy w międzyczasie, bo dwójeczkę załatwiłem pierwszą pustynną zresztą i wiadomo jakie siły po ultra dwójeczce nadchodzą i po kryzysie ani śladu.
Na punkcie mówią, że mogę się położyć ale to nie dla mnie Postanawiam jednak zjeść coś ciepłego tak zresztą byłem przygotowany i nawet coś specjalnego mam -spaghetti bolognese.
Niestety woda nie jest zagotowana i zamiast makaronu jem jakieś patyki i posilony ale na pewno nie psychicznie podbudowany, ze zjadłem coś dobrego napieram dalej.
Zaczyna się noc, tym razem z klasyką polskiego rocka na mp3, znowu tempo takie że wyprzedzam wszystkich którzy wyprzedzili mnie na dwóch wcześniejszych bufetach, tradycyjnie te światełka zawodników , te gwiazdy i te jeszcze piękniej wyglądające gwiazdy gdy zgasi się czołówkę. Szkoda, że księżyc nie w pełni bo byłoby jeszcze piękniej.
Po niecałych 16 godzinach jeszcze tego samego dnia ląduje na mecie, jest dobrze - wspominam i porównuje to z nocnym etapem saharyjskim, gdzie na metę dotarłem dopiero nad ranem.
Jakże inne teraz klimaty, tam nie wytrzymało serce i za dnia zrobiłem mało kilometrów a dodatkowe 50 musiałem napierać przez noc niejedna łezka w oku na mecie się wtedy zakręciła tutaj wszytko jak po sznureczku z tylko jednym większym ale wpisanym przecież w tę naszą działalność ultra kryzysem.
Teraz spokojnie: R2, białeczko kolacja i sen. Głośno w obozie, walą bębnami bo tradycja jest, że walą gdy ktoś wchodzi na metę, myślałem, że nie da się spać a tu potulnie przesypiam całą pozostałą noc . Można wstać i cały dzień dla siebie mieć na te obozowe sprawy. W międzyczasie jak każdy przeżywam na mecie ten taki piękny kultowy finisz przedostatniego Amerykanina i ten niefajny ostatniego Koreańczyka, który pewnie całą noc w namiocie przespał i żwawo dotarł na metę jako ostatni.
Siadamy, dyskutujemy, każdy się zastanawia co będzie robić - taki długi dzień przed nami bez napierania, zakładam mp3, kładę nogi na krzesełko w górę a w pewnej chwili orientuje się że już wieczór nastał i musiałem ładnych kilka godzin tego dnia przespać regenerując się po trudach pięciu etapów.
Rano wstaje wyspany wcześniej. Jakaś Japonka przy ognisku ma buty z odklejoną podeszwą, szybko wracam do namiotu i przynoszę „kropelkę”, wszystko kleimy i chyba nieźle to się posklejało bo po południu rzuci się na mnie z podziękowaniami tuż przed metą.
Ostatni etap to zdecydowanie najwięcej biegania plecak już lekki, 18 km dystansu, najwyższa średnia i radość że tyle sił jeszcze zostało chociaż z drugiej strony wewnętrzne skarcenie że można było dać z siebie więcej w te poprzednie dni.
Meta a na mecie radość – do woli pizza i cola, obserwacja tych pięknych finiszów, 6 jogurtów w sklepie na raz, hotel sen, uroczysta kolacja jak kolacja, ale z główną atrakcją bo pokaz zdjęć i filmu z zawodów jest już gotowy. A później już tylko prawie cała przespana 35 godzinna podróż do domu i koniec nietypowo w domu bez jetlagu bo tyle tego snu w ciągu ostatnich dni było że organizm od razu na normalne tory wszedł po powrocie – oczywiście tylko w aspekcie snu, bo pozostałe kwestie regeneracyjne jakoś rozwiązać się nie chcą i dwa tygodnie po finiszu jeszcze się nie rozwiązały.
Podsumujmy Panie Inżynierze. Dwie najważniejsze pustynie skończone, ale mimo, że jedna i druga do TOP 10 galerii startów trafiają to jakże inaczej. Ta saharyjska takie przeżycie dziejowe pozwoliła zapewnić, pozwoliła odpowiedzieć na pytania co jest najważniejsze, jaką drogę zawodową wybrać ale z drugiej strony ile lat życia mi odebrała.
Na Atakamie, po sznureczku oprócz pierwszej nocy i wysokościowych i żywieniowych problemów wszystko zgodnie z planem, zdobytym doświadczeniem, logistycznym przygotowaniem, z kryzysami ale zarządzanymi, z mądrością tych 9 lat doświadczeń, poznanym organizmem, rewelacyjnymi przygotowaniami logistycznymi ,taktyką głównie marszową ale wszystko w ramach przeżycia tego co w życiu sportowym jest najlepsze a więc wieloetapówek, w ramach przygody, resetu świadomości jakim szczęściarzem jestem, że mogłem sobie ponapierać po jednym z najbardziej niesamowitych miejsc na ziemi i znaleźć się w gronie tych szczęściarzy którzy mogli to przeżyć.
„Kto idzie na pustynie nie szuka tam chleba a niesie go głód za czymś większym” Tak było kiedyś i kiedyś to coś na pustyni znalazłem. Teraz już inaczej, niczego nie musiałem szukać, to właśnie na Atakamie mogłem już poczuć to całe jej piękno i magię całym sobą, tym razem pustynia dała mi wszystko i nie dałem się jej okiełznać.
Quo vadis Panie Inżynierze?
Fatalny jeśli chodzi o realizację celów był ubiegły sezon. AD 2025 niestety też tak się ułożyło że w kalendarzu są tylko dwa wyścigi z kategorii A, ale już nie powiem, że nie zrealizowałem żadnego. Właśnie zrealizowałem pierwszy „ukończyć Acatama Crossing” i ten pierwszy wskazał mi część mojej dalszej ultra drogi bo nie tylko przez góry ale i choć trochę przez pustynie będzie teraz przebiegać. Jedno jest pewne, bo choć być może będą jeszcze jakieś stumilowce to transy wracają na dobre i mam nadzieję że uda mi się jeszcze trochę tych transów w życiu zaliczyć. Najstarsza osoba na Atakamie miała przecież 72 lata i to jest to.
Ale to nie wszystko - na niezbadane drogi wkroczyć mi przyjdzie jesienią, tym razem jeszcze sto kilometrów więcej i 20 tysięcy więcej w pionie przyjdzie mi przez 6 dni po górach napierać i sam na razie nie jestem w stanie sobie tego rozumem ogarnąć, ale który to już w moim pseudo-sportowym życiu raz....
InżynBiKer
napieraj do strony głównej