Tri a właściwie cztery tri lata to całkiem długi okres w życiu amatora sportowca a żeby go podsumować najlepiej stanąć przed lustrem.
Płynąc od góry: większa łysina i siwizna, ale to zostawmy, bo nie związane z tematem, chyba że zaczniemy rozpatrywać wpływ złych wyników sportowych na kolor włosów. Większa szczurowatość na twarzy to już co innego. Jeszcze bardziej zdrowy tryb życia i kolejne gramy strat w tłuszczu i zysków we wzroście masy mięśniowej przez 4 tri lata na pewno nastąpiły.
Jadąc dalej : tutaj jest najlepiej – po prostu zmężniałem, w tri nie ma tak jak na rowerze, gdzie pracują głównie nogi, tutaj również pozostałe części ciała mają szansę na rozwój. Jest dobrze ale mogłoby być lepiej. Mało było pływania treningowego, nie ma takiej klaty jak u Cormaca czy Alexandra ale nie ma też widoku maratończyka - suchotnika. W tym miejscu widać też że dobrze zrobiłem decydując się na ironmana a nie choćby dystans olimpijski. Wystarczy porównać sobie widok przywołanych wcześniej mistrzów długodystansowej tri sztuki z braćmi Browlee żeby potwierdzić że znalazłem się na właściwej ścieżce.
Biegnąc niżej: było bardzo dobrze, jest dobrze, lewa noga ta mniej wykształcona rowerowo i z wrodzonymi zwyrodnieniami coraz bardziej przypomina prawą, choć wrodzonych krzywizn nie zlikwiduje się nigdy. Biorąc jednak pod uwagę kultowość wyglądu dolnych kończyn zastany widok przed lustrem to już nie to. Gdzie te rowerowe sznyty, zadrapania, siniaki –pamiątki rowerowych upadków – tego brakuje najbardziej. Na pośladku widnieje za to jakaś blizna od źle założonych, zbyt ciężkich spodenek po pierwszym przebiegniętym maratonie. I to tyle. Pojawiły się za to urazy wewnętrzne, wszystkie po bieganiu. Cały czas coś się dzieje, a jak jakaś kontuzja się napatoczy to trwa miesiącami - rozcięgno podeszwowe, pasmo boczne, kulszowo goleniowe – powoli staje się specjalistą ortopedii .
I to tyle, jeśli chodzi o fizyczne podsumowania. Nie ukrywajmy, że zdecydowanie korzystne dla ironmanowego tri. Biorąc pod uwagę wartości estetyczne i rzeźbę tri rulez ! – skupmy się na psychice.
Są rzeczy osiągalne i nieosiągalne i dla zwykłego śmiertelnika taką nieosiągalną rzeczą jest zostać Ironmanem. Dużo w życiu sportowym przeżyłem, ale zawsze raczej należałem do tych zwykłych śmiertelników zazdroszczących żelaznym ludziom legendy, podziwiających tych, którzy usłyszeli na mecie magiczne słowa „you are an ironman”, ale nigdy nie myślących o starcie. Realnie, rower oczywiście spokojnie, pływanie pewnie też, ale po pierwszych zaliczonych biegach maratońskich wyobrazić sobie maraton po rowerze i pływaniu było jakoś ciężko.
Zmieniły się okoliczności przyrody. Skończyły się plany w mtb - zaszalałem z etapem transowym i żadnych ambitnych celów sportowych nie dało się już postawić. Skończył się niestety najlepszy amatorski ścierwobankowy etap, czas wyciskania holenderskiej cytrynki i całkiem przyzwoitego sponsoringu. Z drugiej strony były zmiany w sprawach zawodowych i konieczność ciągłych wyjazdów służbowych, brak możliwości zabierania ze sobą roweru i normalnego treningu, a tym samym więcej czasu na bieganie i basen, które można praktykować wszędzie i co równie ważne o każdej porze roku. I był oczywiście tow. Rybka. To on dał przykład, że można, że ktoś z kim ścigało się kiedyś został żelaznym człowiekiem, chociaż wspomnienia pierwszych maratonów mtb, gdzie przed wyścigiem wychodził sobie jeszcze pobiegać nie nastrajały optymistycznie. Ja biegałem tylko w szkole podstawowej, bez sukcesów. Na szczęście lepiej było z pływaniem. Pomimo siedzenia raczej w jacuzzi niż pływania podczas wizyt na basenie, względnie dobre pływanie nawet przy znikomym treningu, dało się zaobserwować zawsze.
W międzyczasie śledziłem media. Takie projekty jak IM 2012 pokazywały, że przy odpowiednich nakładach „anything is posssible” i „yes you can”.
Wszystko musi być jednak okupione pracą i pełnym poświęceniem. Pełne poświęcenie było już na etapie mtb. Do pewnego rewelacyjnego poziomu amatorskiego doszedłem, przekonałem się jednak, że bardziej ambitnych granic nie przekroczę. Wszystko to spowodowało, że trzeba było zmienić filozofię ścigania, dodatkowo też dlatego, że sport trochę za bardzo zdominował życie.
Pewne wyobrażenie na temat ironmana można sobie wyrobić oglądając filmy, szczególnie te amerykańskie, te o zawodowcach, którzy nic nie robią tylko trenują i odpoczywają, o amatorach którzy nic nie robią tylko trenują odpoczywają, wychowują dzieci i pracują w korporacjach. Tak tworzy się legendy, tak tworzy się korporacje, tak korporacje zarabiają kasę na wytworzonej legendzie. To jest to! . Niby takie amerykańskie, jedynie słuszne bo w każdym filmie musi być obowiązkowo historia matki amerykanki, żołnierza broniącego ojczyzny trenującego na trenażerze na lotniskowcu, pracownika korporacji, przedstawiciela innej niż wasp nacji. Ale są też historie inne, autentyczne, o życiu, pięknie, chorobie, przemijaniu, siostrze madonnie buder, teamie Hoyt. I są też te prawdziwe sportowe perełki. Jest iron war, jest czołgająca się Julie Moss, bo tri to nie tylko trzy ale i pięć dyscyplin bo czasami nie tylko pływamy, jedziemy i biegamy ale też często idziemy a czasami się czołgamy. „And it makes me Wonder!”.
A wszystkie te historię kończą się w jednym miejscu, tysięce kilometrów stąd na malutkiej wyspie kila kalua na Hawajach i chociaż za dużo sportowo przeżyłem, żeby mnie podniecały te niby kultowe king haiłeje, lawy, biegania w potwornym upale, jazdy w upiornym wciąż zmiennym wietrze to trzeba przyznać, że kultowości IM na hawajach nie sposób nie odmówić. Nie będzie to moja kultowość bieszczadzkiego błota, widoku Kapilczki na Niemcowej, gwiaździstego nieba na Transrockies, jazdy w piekielnym upale na australijskim outbacku a raczej kultowość legendy, wielkiego spektaklu narodu wybranego, wyselekcjonowanych ludzi z żelaza, marzenie o starcie w którym staje się jednym z największych dostępnych dla amatorów sportowców na świecie ,niestety też dla wszystkich amatorów coraz bardziej odległym, a dla mnie w tym życiu niemożliwym. Nawet przy największych poświęceniach treningowych, zakupionych nowinkach sprzętowych, nawet przy największej ilości przyjętego EPO nigdy nie zdobędę kwalifikacji. Chcąc dać szansę startu wszystkim orgi stworzyły też możliwość brania udziału w loterii. Tym samym licząc na start, daje się frajersko wkręcić w jedyną szansę, na szczęście na krótko a na udział w programie startów przez 12 lat i mglistą perspektywę że może kiedyś się uda wystartować mnie nie stać. Na szczęście przekonałem się, że wiele innych, bardziej ambitnych a i po prostu fajniejszych wyzwań sportowych mnie jeszcze czeka, także aloha Hawaje nie będzie.
I tak po tych wstępnych wynaturzeniach należy się cofnąć do początku, czasu podjęcia decyzji. Wydolnościowo czuje się bardzo dobrze i cel ironmanowy rozłożyłem sobie na dwa lata. Na samym wstępie popełniam pierwszy błąd, niestety strategiczny – wybór złego, a raczej trzeba by powiedzieć nieodpowiedniego trenera, nie mającego nic wspólnego z tri a tym bardziej IM.
Te dwa pierwsze lata treningowo należy uznać za porażkę. Roweru mocno popsuć się nie dało, chociaż trochę się popsuło, ale bieganie na zbyt małych prędkościach zaowocowało brakiem jakichkolwiek postępów w trzeciej tri dyscyplinie.
W pływaniu sam sobie jestem winien. Mam pseudo potencjał, ale nie trenuje a dopiero po czterech latach przekonam się, ile można zyskać na ćwiczeniach technicznych. Nie pływanie jednak w IM jest najważniejsze także spokojnie, bo tak miało być.
Największy błąd trafił się na początku pierwszego ironmanowego sezonu. Ja stary piernik, daje się wkręcić w sześć tygodni treningowych bez odpoczynku co skończyło się kontuzją kolana i stratą kolejnych sześciu tygodni, a później w konsekwencji przyjęciem zbyt mało obciążającego planu treningowego. A wystarczyło dla starego piernika skonstruować plan bardziej intensywny a mniej objętościowy. A wystarczyło staremu piernikowi dać więcej czasu na odpoczynek. Mądry Polak po szkodzie.
W konsekwencji pierwszy sezon i start w pierwszych połówkach, jakiś totalny dramat z wynikami, teraz wiem że nie tylko przez brak cech wrodzonych, zły wybór startów, ale częściowo przez złe przygotowanie i na wspomnienie aż się dziwie, że nie zrezygnowałem wtedy z celu ironmanowego.
W trzecim sezonie, na szczęście, nastąpiła zmiana trenera, rozpocząłem właściwy trening triathlonowy i ponad godzinną poprawę na drugim ironie należy uznać za sukces. Szkoda że zabrakło tych kilku minut do złamania 13 godzin.
Osiągnięty po katowaniu treningowym sukces okupiony został jednak całkowitym zmęczeniem i to też niestety psychicznym Taaaakiego skatowania nie czułem nigdy. Nigdy też tak zmęczenie nie wpłynęło na samopoczucie i życie pozasportowe. Wiele rzeczy trzeba było sobie przemyśleć a wnioski były takie, że przy realnych celach jakie mogę sobie postawić nie stać mnie na taki permanentny dół. I jeszcze jedno, co już najgorsze, trzeba wybierać albo intensywny trening albo więcej startów a przy tri i wieku w którym się znalazłem tych startów można wybrać zdecydowanie mniej niż przy samym kolarstwie.
Analizując to wszystko doszedłem do wniosku, że realnych ambitnych celów nie można sobie wyznaczyć, za stary już jestem na tego rodzaju trening, jeszcze chce sobie te dwadzieścia lat przyjemnie amatorsko startować, inne szczyty pozdobywać, także do trzeciego irona przygotowałem się sam. Kto wie może z powołaniem się minąłem i lepszy by był trener niż zawodnik, bo dużo nie popsułem a wręcz wiele poprawiłem stosując proste zasady, które wpłynęły na to że trening stał się zindywidualizowany dla moich umiejętności w poszczególnych dyscyplinach i co chyba najważniejsze do mojego wieku. A że nie było totalnych poświęceń i tym samym mam życiówkę 12 52 a nie np. 12 40 to już na etapie na którym się znalazłem lekko ujmując jest po prostu nieistotne.
Wracając do założeń treningowych. Po pierwsze, najbardziej treningowo skoncentrowałem się na najgorszej dyscyplinie czyli bieganiu. Kilka miesięcy wcześniej z właściwym trenerem, obozy biegowe i wreszcie widać duży postęp. Nie jest może totalny, ale coś ruszyło. Niestety fizjologia powoduje, że dużo się nie ruszy. Jest też inny problem. Weźmy rower. Mocno imprezowy tryb życia prowadziłem ale zawsze w życiu było rowerowo i przez te 25 lat kilometraż zaliczyłem niezły. W przypadku bieganiny niestety tego nie ma, a co najgorsze w tym wieku już nie bardzo być może. Koło się zamyka nie stać mnie na większy kilometraż bez kilometrażu nie ruszę. Cały czas będę jeszcze jednak próbował coś z tym zrobić, bo fakty są takie że z takim poziomem biegania tri dyscypliny nie zwojuje.
Jest jeszcze jedna kwestia w bieganiu – psychika. Tylko raz w życiu na półmaratonie Silesii udało mi się zobaczyć wróżki noszące wysokie botki. Jeśli zagoszczą na stałe to dopiero ten wyścig po którym to się zacznie pokaże na co mnie stać. Nie ukrywam potencjał tutaj widzę ogromny, ale czy zdołam go wskrzesić?.
Jeśli nie mam kilometrażu w bieganinie to w rowerze wręcz przeciwnie.
Nikt jednak lepiej w życiu mnie nie prowadził jak obecny trener kadry mtb, to jemu zawdzięczam najlepszą dyspozycję i największe sukcesy. Trzy ostatnie lata to coraz gorsza rowerowa dyspozycja i dlatego w trzecim iron sezonie wróciłem do starej interwałowej szkoły. Trening rowerowy zacząłem jednak zbyt późno. Zabrakło miesiąca, ale jestem bogatszy o kolejne doświadczenia i wiem że jeśli trenuje tylko bieganie, jak choćby ostatniej zimy, to dużo rowerowo nie tracę, choć tracę a do rowerowej dyspozycji choć nieznacznie gorszej mogę wrócić szybko.
Podsumowując. Nie licząc elementów biegania i techniki pływania, mając odpowiedni plan treningowy, potrafię sam przygotować się do zawodów. Nie będzie to pewnie przygotowanie na 100% ale będzie na 100% tego czego oczekuje na etapie amatorszczyzny, na której się znalazłem, na poziomie fizycznej i psychicznej akceptacji. A wracając do planów, choćby w sieci jest ich mnóstwo i naprawdę dobrych i ciekawych bo jedno trzeba przyznać, że tri trening zdecydowanie jest najlepszy, a sprawia to zróżnicowanie i możliwość dostosowania do naszego klimatu – to jest to!
Nie, to nie moja bajka, relacjonując przygotowania do irona nie będę pisać o superpoświęceniach, o codziennym wstawaniu o piątej i dwóch treningach dziennie, by zdobyć tytuł. Napiszę o poświęceniach akceptowalnych, a właściwie przyjemnych poświęceniach 7 razy w tygodniu przez sześć dni w tygodniu z jednym bieganiem przy wschodzącym słońcu, od siedmiu zimą do jedenastu godzin treningu w tygodniu w lecie. Wszystko jednak przy jednym założeniu, uwzględniając moje doświadczenie 13 lat startów i dyspozycję wejściową w jakiej jestem po tych latach nie tylko fizyczną ale może przede wszystkim psychiczną. Nie ma co ukrywać, tutaj nie ma drogi na skróty - trochę krwi i potu trzeba upuścić żeby usłyszeć magiczne „you are an ironman”.
Po tych wszystkich latach wiem też, że stać na to praktycznie każdego, kto zaliczy test i okaże się że jest z gatunku tych którzy jeśli giga otwarte wpuszczają i niestraszne mu kilkanaście godzin walki ze sobą i widać upór w dążeniu do mety.
Każdy zwykły śmiertelnik z gatunku gigaczy może się na to porwać – pod jednym jednak dodatkowym warunkiem - jest dobrym spacerowiczem, zostanie może iron walkmanem ale zawsze ironem. Ja tak właśnie nazwałem się po swoim pierwszym starcie, gdzie było trochę chodzenia i już po wejściu na metę czułem niedosyt i chciałem to powtórzyć jeszcze raz. Drugi i trzeci start w moim odczuciu to już 100% iron i to jest to!
To tyle jeśli chodzi o trening. Przez 3 lata od 14,07 doszedłem do 12, 52. A czy chcę mi się przyjemne poświęcenia treningowe 11to godzinne zastąpić poświęceniami 16 godzinnymi częściowo nieprzyjemnymi? Odpowiedź jest prosta Nie!. Niestety na przyszłość żadnych ambitnych celów sobie założyć nie można, bo to, że po roku albo dwóch latach miałbym może 11,50 przy tych 16 godzinach treningu na dzień dzisiejszy mnie nie interesuje.
Nie ma celów, okres IM zawieszony, ale może jeszcze kiedyś wrócimy do tematu. A jeśli kiedyś przyjdzie spędzić zimę w Kalifornii, RPA i przyjemnie się w słoneczku przygotować – kto wie. Na pewno też warto by było na polskiej ziemi o tytuł powalczyć i start w pierwszym polskim IM będzie trzeba zdecydowanie jako patriotyczny obowiązek potraktować.
Sztywne, sztuczne, modne, komercyjne, celebryckie – ostro lecę, ale takimi właśnie przydomkami najlepiej określić to zjawisko. Bananowa, znudzona młodzież, byli sportowcy, lekkoatleci, pływacy, mistrzowie świata z innych dyscyplin, aktorzy, politycy, dziennikarze – wszystko to w kontraście z bezimiennymi a właściwie bezzawodowymi braćmi umiłowanymi w mtb. Pseudozawodowi amatorzy i niespełnieni sportowcy - już pierwsza wizyta na tri obozie ujawniła mi podział na dobrą i złą ludzką stronę triathlonu. Trochę to przykre, że coś co spowodowało, że tri zdobyło popularność z drugiej strony sprawiło, że chyba jeszcze więcej straciło. Tutaj zdecydowanie bliżej mi do atmosfery pionierskich czasów i wielkim szczęściarzem jestem że miałem okazję jeszcze poznać triatlon w kraju sprzed kilku lat, kiedy liczba startujących liczyła się w setkach nie tysiącach, wiem co znaczy hasło „recepcjonistka” w ośrodku żagiel, tri bez tej rewii sprzętu i bez pseudozawodowych amatorów i niespełnionych sportowców.
Zawsze będzie mi też bliżej do tej atmosfery braci umiłowanych w mtb, widoku gór, pięknej trasy i wspomnień z trasy zdecydowanie dalej zaś do wspomnień z tri trasy i to przede wszystkim tej rowerowej. Jakże to wszystko inne po doświadczeniach w mtb, gdzie owszem człowiek z kolegami się pościgał, nie powiem przytrenował ostro ale i podyskutował kto kogo objechał, kto przez kogo został objechany, ale większość dyskusji była też o trasach, widokach, korzeniach błocie. I błocie nie jako utrudnieniu, ale bardziej o maseczce błotnej o wspomnieniu czegoś co się przeżyło. A w tri owszem, dyskutuje się ale największy problem stanowi fakt że przez 200 m na trasie jest kostka brukowa i że nie da się jechać – żenua!
I jeszcze jedno w mtb na pewno nie ma i nie będzie żadnych dyskusji o życiówkach, nie ma walki o określony czas, nie ma klapki na oczach, można skoncentrować się na czymś zupełnie innym. To życiówki, mimo, że są wyznacznikiem formy, zabijają tri radość, w triathlonie dodatkowo jeszcze bardziej bo jak tu się cieszyć z porównania czegoś czego nie da się tak do końca porównać.
Co jeszcze: te tri dyskusje o watach, sprzętach, bike fittingach,straconych sekundach, gumkach, pompowanych atmosferach. I ten mit żelaznego człowieka rozumianego jako jakiegoś wiecznie trenującego cyborga - fe.
A ja co -nie mam przeszłości sportowej, źle biegam, brakuje mi cech wrodzonych, mam krzywizny w nogach. Jestem zwykłym przeciętniakiem, który dodatkowo przez kilkanaście lat prowadził mocno imprezowy tryb życia, choć fakt jeśli chodzi o geny z silną psychiką ale potrafiącym udowodnić że można skończyć IM poniżej 13 godzin i tyle.
Wszystko powyższe na tri minus ale to nic w porównaniu z jedną rzeczą, która sprawia, że nigdy nie wkręcę się do końca w tri - cześć rowerowa. Takiej beznadziei rowerowej jak w tri nie ma nigdzie dla kogoś kto coś już przeżył w siodle. I te odraftowania mimo zakazu draftingu . Nigdy przez te wszystkie mtb sezony nie miałem tylu sytuacji, że chcąc być uczciwym trzeba hamować swój czas, spowalniać swoje tempo, by puścić peleton. I nie ukrywajmy, że też były zawody, że dawałem się wkręcić w pseudo drafting. Wpatrzony w końcówkę lemondki i rakotwórczy asfalt a nie górskie widoki, właściwie lepiej na trenarzeże by było się pościgać, przynajmniej jakąś muzę można by puścić. Jest jedynie olimpijski dystans bez zakazu draftingu, ale go się komercyjnie nie organizuje albo jak się zorganizuje to jest tak niebezpieczny, że łatwo o wypadek, także dziękuję.
Ponarzekaliśmy ale tri to przecież także plusy. Za co je lubię – przede wszystkim za trening. Ciekawy, rozwijający, nie monotonny, dostosowany do pór roku.
A same starty. Lubię ten tri rytuał i jeśli nie identyfikuje się z tri na 100% to nic mi nie odbierze uczucia uczestnictwa w wielkim spektaklu. Te poprzedzające start wizyty w strefie zmian, te zimne jeszcze poranki, to pompowanie kół, coś zwykłego w mtb a tutaj w randze rytuału, rozwiązywanie sznurówek, pakowanie wszystkiego na trzy kupki, odwijanie z roweru folii i ten przeważnie budzący się dzień, tę ciszę i skupienie przed burzą, ten dreszczyk emocji który pojawia się przed startem, ten niepokój , że jest się nie w formie że coś tam boli ( a boli przed ironem zawsze i boli wszystkich i u wszystkich ból mija zaraz po starcie)
I to uczucie gdy przestaje już boleć, a tri machina zaczyna wchodzić na obroty, u mnie na pływaniu jeszcze spokojnie, przygotowuje się na większe wyzwania na rowerze i na jeszcze większe wyzwania biegowe. Później już na mecie te śmiecie, ten koniec widowiska, to wyjmowanie rowerów z boksów, to poczucie przynależności nie powiem do nadludzi, patrzących z podziwem i zazdrością zwykłych ludzi ale nade wszystko ten kawałek czerwonego dywanu, te przybicia piątki wbiegając na metę, to magiczne you are an ironman!
I ten start. Trzy irony i nigdy w pralce, zawsze zaczynam gdzieś z boku, spokojnie lepiej bez napiny przepłynąć cały dystans swoim tempem. Po trzech ironach widać najbardziej w jakim miejscu wytrenowania pływackiego jestem. Bo chociaż prędkości pływania mam zbliżone, to różnice w zmęczeniu kolosalne a w Klagenfurcie po pływaniu czułem się tak dobrze jak gdybym właśnie rozgrzewkę skończył.
Na pływaniu widać jak ciężko jest porównać poszczególne zawody, a w konsekwencji osiągnięte czasy. W Klagenfurcie i Frankfurcie spokojne akweny, w Kalmarze pływanie w morzu niestety przy silnym wietrze i falach dodatkowo na dłuższym o 200m dystansie. Wszystko to powoduje, że porównanie życiówek w tych zawodach to jakaś paranoja, chociaż sam te czasy porównuje. Przepisy stanowią, że dystanse mogą być 10% krótsze lub dłuższe i tak Kalmarze dłuższe pływanie w Austrii krótszy rower, dłuższe pływanie. Panie iron manie – jak żyć?
W IM, jak zdążyłem się przekonać i to niestety na swojej skórze obowiązuje hasło „ostatnich gryzą psy”. Najlepiej mają profi. Ci najwcześniej wychodzą z wody o tyle wcześniej że na rowerze omijają wiatr który zaczyna wiać nieco później, to szczególnie w Kalmarze. We Frankfurcie na rowerze omijają burze, podobnie w Klagenfurcie. W Klagenfurcie skaczą do wody z pomostu i mają krótszą trasę. Jest jeszcze sprawa draftingu . Przepis o 10 metrach to jeden wielki bulszit i przy takiej ilości startujących nie da go się stosować. Nastała era drafterów. Kolarze nie wygrywają już mistrzostw świata. Przyszedł czas biegaczy , którzy jadą na krawędzi czegoś bliskiego uznania za peleton w grupie całą trasę rowerową uprawiając pseudodrafting. Im wcześniej wyjdziesz z wody tym mniejsze odległości na rowerze zastaniesz w miejscu peletonu w którym się znalazłeś. A największe przegięcie w Klagenfurcie. Miała być najszybsza trasa He He. Dlaczego jest najszybsza? Bo jest najbardziej odraftowana i najkrótsza, krótsza o 3 kilometry choć trudna bo z podjazdami i w mojej edycji momentami ekstremalnie trudna ze względu na burzę i ponadprzeciętnie śliski asfalt. Dopiero rozmowa z Amerykaninami i poznanie ich opinii dlaczego wszyscy się garną do Austrii i odpowiedź, że tutaj podobno nie jak za oceanem można pseudodraftować i nikt o tym głośno nie mówi, wyjaśnia wszystko.
Na trasach miałem trochę przeszkód ale nie przesadzajmy. Burza we Franku, ulewa w Austrii, wiatr w Kalmarze na pewno mnie spowolniły ale nie mówimy tutaj o jakiś kilkudziesięciu ale może o kilku minutach.
Biorąc pod uwagę rower w IM jestem szczęściarzem. Średnio statystycznie w ironamanie na rower przypada 55% czasu. U mnie mniej.
Można się przygotować do ćwiartki ,można jeszcze do połówki ale te 180 km do przejechania swoim tempem na rowerze to już inna bajka, dostępna dla wybranych i nie powiem dobrze na psychikę działa w moim przypadku gdy w drugiej setce jazdy zdecydowanie wyprzedzam a nie jest się wyprzedzany.
A poza tym potrafię wsiąść na rower i bynajmniej jest to umiejętność znana chyba tylko dla jednego procenta ironmanów. Ja robiłem to podczas każdego maratonu w górach do znudzenia kilkadziesiąt razy. Po prostu wskakuje na konia i jadę a nie jak inni zatrzymuje się zapinam bloki i startuje z miejsca blokując wszystkim start. W Kalmarze, wskakując na rower, mało co nie zostałem za to zdyskwalifikowany, bo sędzia myślał, że siadam na rower przed linią a ja tylko przygotowywałem sobie bloki w biegu do siadania. A poza tym wsiadając na rower w biegu nie potrzebuje jakiś gumek, specjalnych butów i innych pierdoletów, wytworów fantazji marketingowców, którzy chcą sprzedać kolejny produkt naiwniakom, którzy ufają że dzięki temu zyskają kilka sekund na dwanaście godzin. A ja mam buty, a jakże mtb, o dziwo nie jakieś sztywne skorupy a buty w których dobrze mi się biega i nie musze wydawać dodatkowej kasy. A jeśli przy produktach jesteśmy to nie mogę się oprzeć żeby wyrazić opinię o jednym – tri bidon ze swoją aerodynamiką i piciem ze słomki po prostu na ziemie ze śmiechu mnie powalają. Są oczywiście też fajne gadżety, są oczywiście piękne rowery i te szumiące koła chociaż jak widzę kogoś na czymś takim w moim miejscu stada to ogarnia mnie znowu jeden wielki śmiech.
Wreszcie bieganie. 5.40 – taki czas maratonowy osiągnąłem w swoim pierwszym 42km odcinku na ironie. Fajnie było, dystans zaliczony ale tak wewnętrznie za bardzo „you are an ironman” nie mogłem sobie powiedzieć do końca. I tak już następnego dnia, pełen niedosytu postanowiłem się zapisać na następny rok. Bo mimo tych niuansów, IM wciąga, na pewno nie na 100% w moim przypadku, ale coś w tym jest.
Przygotowując się do drugiego irona wreszcie zacząłem biegać na właściwych prędkościach . Wciąż niestety tygodniowy kilometraż nie przekraczał 30 - 45 a przy znikomym całkowitym przebiegniętym kilometrażu w życiu to zdecydowanie za mało.
Drugi start już zdecydowanie inaczej. Po Kalmarze na 100% uważam się za pełnoprawnego irona. Zabrakło trochę do złamania 13 godzin ,ale warunki ciężkie i dłuższa trasa pływacka zdecydowanie to usprawiedliwiają.
Trzeci iron ze złamaną 13- czas 12,52 tutaj już spokojnie jestem zadowolony z czasu i zostawny ten temat.
Miejscówki. Ciężko będzie w Europie coś lepszego zaliczyć, gdyż najlepsze trimiejsca udało się wybrać i starty z najlepszą atmosferą wśród kibiców przeżyć.
Beznadziejne ale szybkie bajoro do pływania we Franku, piękna zatoka i szum fal w Kalmarze ale bardzo długie pływanie, krystalicznie czysta i po raz pierwszy nie obsikana woda w jeziorze w Klagenfurcie, zamulona końcówka w kanale, ale za to z kibicami.
Rower – dwie pętle niemieckie po okolicach Franka przyjemne, w tym niezapomniana jedna górska premia ze szpalerem kibiców jak na Tour de France klepiących po plecach to lubimy. W Austrii tak naczytałem się o tej pięknej górskiej trasie ale sorry co to za góry wartości estetycznych mało, fajne jednak fragmenty wokół jeziora także generalnie ok. a austriacka górska premia to już mistrzostwo świata i wyobraźmy sobie że orgi nawet wynajmują autobusy żeby pozwolić dojechać tam kibicom. Złego słowa nie da się powiedzieć o Kalmarze a że udało się wykroić jedną długą pętle to na wielki plus, a że wietrznie trudno, przynajmniej rekordy prędkości się pobiło.
Bieganina najlepsza we Franku cztery pętelki nad brzegiem rzeki w samym centrum szacuneczek. Klagenfurt ok. ale w sumie najgorzej z trójki. Największe pozytywne zaskoczenie w Kalmarze.
Która najlepsza, reasumując miano tej naj otrzymuje Kalmar, za wszystko ale też na pewno za te niebieskookie blondynki wolontariuszki rzucające się na szyje na mecie i ten pocałunek od jednej ukradziony zaraz po Inzynbiker you are an ironman.
Organizacyjnie jeden wielki bardzo dobry standard. Cena wysoka, konieczność zapisów z rocznym wyprzedzeniem, to minusy. Brak możliwości rezygnacji też dobrze bo przecież w przypadkach losowych jest możliwość przepisania na inny wyścig. Odczucie, że głównie płaci się za znaczek jest jednak powszechne.
Później medal, zdjęcia, własny opiekun, dla wróżek kroplówka generalnie standard zachowany. Wcześniej na trasie bufety wszędzie to samo wszędzie powerbary i tylko layout się zmienia I tylko jedna różnica największy raj dla drafterów w Austrii najmniejszy i świadczy o tym bardzo duża liczba drafterów w penalty boxach we Franku i za ten niemiecki porządek wielki plus. I to tyle.
Na świecie są grzeczni i niegrzeczni chłopcy.
Grzeczni chłopcy kochają grać w tenisa w białych czystych koszulkach, niegrzeczni wybiorą football, w zabłoconych strojach, a po meczu wypiją wódkę czystą a nie drinka. Grzeczni chłopcy nie grają rocka tylko pop, wolą posłuchać Beatlesów a nie Rolling Stonesów, a po koncercie wybierają nocleg w hotelu a nie namiocie.
Grzeczny chłopiec powie „tri”, niegrzeczny nie do końca się z tym dobrze czuje, cały czas mu czegoś brakuje i do tri doda jeszcze x terra.
Inzynbikerze za młody jeszcze jesteś by zostać grzecznym chłopcem. Nie dorosłeś jeszcze do tri, z bardziej ustatkowanymi facetami, którzy coś tam potrafią sobie ukroić czasu na trening a korporacyjnie zarobione pieniądze wydadzą bez sensu na aerodynamiczny bidon.
Jesteś „za stary by rock’n’rolować, za młody by umrzeć”, za stary by mtb-ować za młody by triathlonować, bez możliwości w kraju by x-terrować. W którym miejscu jesteś?
Odpowiedź na dzień dzisiejszy jest jedna – jesteś na właściwym etapie życia by bawić się w ULTRA TRAIL !
Tri a właściwie 4 lata to bardzo dużo a żeby je podsumować najlepiej nie tylko stanąć przed lustrem ale też spojrzeć dalej. Tam w rowerowi wiszą epic i scultura.
Są góry, są doliny, jest asfalt, jest szum potoku i ryk samochodów, jest śpiew ptaków, jest tłum kibiców, jest kompletna cisza i radość jazdy przerywana przez śpiew ptaków i szum potoku. Wybór jest prosty. Zdejmuje z haka epica i ruszam na szlak!
IM InżynBiKer
wjedź do strony głównej