laruta „ Kto idzie na pustynię, ten nie szuka tam chleba, lecz niesie w sobie głód za czymś większym”.

Kolejny dzień w Hotelu le Flint w marokańskim mieście Warzazat w zasadzie nie różni się niczym od pozostałych, ale nie do końca... Za chwilę tradycyjnie przyjedzie autokar niemieckich turystów w zdecydowanej większości emerytów, ale z 4 atrakcyjnymi dwudziestolatkami, załamanymi, bo nic nie wyszło i nie ma nadziei na podryw jakiegoś wyjazdowego ciacha. Jedyna szansa pojawia się teraz - z zaciekawieniem przyglądają się na same towary wśród wypoczywających przy hotelowym basenie. Takiego nagromadzenia dobrze wykształconych mięśni nie widziały nigdy a w dodatku jest z czego wybierać, bo statystycznie na 4 przedstawicieli płci brzydkiej przypada tylko jedna kobieta. I tylko ten niepokój, co oni wszyscy już tacy starsi, szpakowaci, łysiejący, dlaczego tacy zarośnięci i dlaczego nikt nie pływa.

Hermenegilda, Gertruda, Helga i Sandra nie mają pojęcia, że nikt (oprócz dwóch Polaków, bo polish tradition musi być) się nie kąpie, bo każdy boi się wkładać zakrwawione, zmęczone, obolałe a przede wszystkim całe w bąblach i pęcherzach stopy by uniknąć zakażenia. A poza tym, nie znają tego podstawowego hasła ultra jeszcze głośniej brzmiącego po takiej wyrypie jak MDS: „Forget about God sex!” i nie wiedzą, że nic z tego nie będzie.

Tymczasem na basenie wszyscy siedzą, czy też leżą w skupieniu, medytując i poddając się wspomnieniom czegoś naprawdę niespotykanego, tych naj naj momentów w życiu każdego z nich. Wtem ciszę i skupienie ciepłego wieczoru przerywa gitarowy riff. Tu,tu,tu, Tu,tu, tu Tu,tu, tu, tu, tu, tu, tu. Na znajomy dźwięk AC/DC, słuchany każdego dnia miedzy godziną 8 a 8.30 u wszystkich podświadomie skacze tętno o 10 uderzeń, ciało znowu zaczyna zatapiać się w saharyjskim transie, a dusza znowu zaczyna przygotowywać się na wjazd na autostradę do piekła. I znowu to serce, ono jest teraz najważniejsze i już za chwilę będzie musiało pompować więcej krwi, po to by organizm mógł przede wszystkim się ochłodzić a w dalszej kolejności, aby się ścigać.

Nagle otrzeźwienie, wszystkie głowy zaczynają się kiwać w rytm gitarowych riffów i nagle jeden wielki śmiech. Nie, to przecież już nie to, już nie trzeba, dosyć, dajmy już sercu spokój. Serce to nie sługa i nie da namówić się na bieg lecz na łzy – bo trochę tych łez pojawiło się przecież po 86 kilometrowym etapie, gdy w dzień nie wytrzymało piekielnych warunków i pozwoliło przeprawić się tylko przez 35 km a całe dodatkowe 50 trzeba było nadrabiać i napierać przez noc by zdążyć przed słońcem kolejnego dnia. Och serce moje! Cóżem ci uczynił, że tak mnie zawiodłeś, czy już dostatecznie jesteś skatowane przez wcześniejsze startowe i imprezowe lata, a może dostarczałem ci za mało paliwa, a może wody. Wiem na pewno, że nie zapewniłem ci dodatkowego chłodzenia, które tak lubisz, a teraz już wiem że należysz do tych którzy potrzebują go więcej, a może że po prostu nie przygotowałem cię dostatecznie na tego rodzaju wysiłek, bo cechy wrodzone to wrodzone ale część można przecież wytrenować, a może to te pierwsze nieprzespane noce przez zupełnie inny ból i tutaj wynikający zdecydowanie z moich zaniedbań. A może ty już naprawdę nie możesz, a może, może, może…

Podobno cały czas trzeba coś w życiu zmieniać i podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ale czy w życiu nie powinno się wracać do tego co najlepsze, a cóż może być lepszego gdy masz pasję i możesz realizować ją codziennie w gronie tak samo zarażonych, dla mnie dodatkowo jeszcze po tych całych przeżyciach rowerowych w miejscu w którym poruszać się rowerem nie było szans.

Odkurzamy etap transowy. Od czego się zaczął ten maraton piasków. Wszystko dzięki Maćkowi. Jeszcze kilka lat miało upłynąć zanim zacznę biegać, ale zrobił nam kiedyś na velmarowym spotkaniu prezentacje po tym jak ukończył to saharyjskie piekło i po prezentacji coś zaskoczyło i gdzieś tam świadomie i podświadomie zostało.

Doświadczenie wieloetapowe jest, znam (a właściwie ex post trzeba powiedzieć znałem) swój organizm, żadnych oporów psychicznych, obaw tak jakoś niepokojąco gładko ta decyzja o starcie przyszła. I tak właściwie tylko jedna wielka niewiadoma się pojawiła - formuła samowystarczalności i wszystko co z tym związane. Założenie proste. Organizatorzy wytyczają nam trasę ok. 250 km po pustyni mamy na to tydzień w etapach od 30 do 85km, ponadto rozbijają nam namioty dają od 10,5 do 16 litrów wody dziennie a reszta ich nie obchodzi. Jakim naiwniakiem byłem wtedy i dopiero teraz wiem co znaczy organizacja w tym transie.

Wyścig odbywa się w kwietniu, ale pierwsze przygotowania rozpocząłem w październiku, po zakończeniu poprzedniego sezonu. Pierwsza wizyta na stronie orgów i od razu zdziwienie, bo okazało się, że w świetle regulaminu mam już pół godziny kary, bo nie wypełniłem jakiejś rubryki w formularzu rejestracji. Kary na szczęście nie było, ale nauczka, ze trzeba działać szybko została otrzymana. Szybki przegląd You Tube i objawienie. W przypadku MDS jest tyle filmów instruktażowych, że naprawdę można nieźle się przygotować. Jak i w co się pakować, co zabrać, generalnie jak żyć. Co więcej MDS to już osobna gałąź przemysłu i nawet powstały specjalne sklepy gdzie gotowy zestaw całego sprzętu i pożywienia można zakupić. A na wirtualnej półce w sklepie książki o wyjazdach uczestników i nie powiem na jedną też się skusiłem i było co czytać w długie zimowe wieczory. A we wszystkim przodują Brytyjczycy i to z nimi sytuacja na MDSie jest szczególna. To oni stanowią większość na liście startowej, a co więcej część z nich musi nawet czekać w kolejce na start i bywa że nawet 3 lata, a że prawa rynku żądzą to dodatkowo (ciekawe jak ma się to do zasady równości konstytucji francuskiej) muszą jeszcze zapłacić za wpisowe 500 funtów więcej.

W swoich przygotowaniach miałem także szczęście, bo dzięki Maćkowi otrzymałem checklistę wyjazdową. Pierwsza lektura i od razu przyłamka. W życiu bym nie pociągnął na tylu kaloriach orgi minimum ustalili na 2000 u niego coś koło 2600. Nie, u mnie będzie co najmniej 3200 na najdłuższy etap jeszcze dodatkowe 1000. Z perspektywy okaże się, że w tym aspekcie było optymalnie, na może z pół kilo można było zrezygnować, ale kto mógł przewidzieć, że zdrowych tłuszczów i białek w postaci orzechów nie będę mógł na tym wyjeździe z przyczyn niezależnych jeść. Z tym jedzeniem to nie taka prosta sprawa nie wystarczyło tylko kupić, ale trzeba było jeszcze wiedzieć co kupić, no i wszystko przetestować. Liofilizaty - to hasło przewodnie, zmrożone wysuszone kaloryczne, smaczne i lekkie. Chociaż zawsze, kiedy można staram się popierać krajowe produkty, to nasze Lyo przegralo walkę z trekmatesami, - nie przez jakość a stosunek waga/ kalorie - te 100 dodatkowych na porcje to naprawdę dużo. Chcąc uniknąć żelowego przesłodzenia, które zawsze mnie dopada na etapówkach wybrałem opcje posiłków na ostro. Nie obeszło się też bez ciekawostek jak choćby wysokokalorycznych herbatników żołnierzy bundeshwery – świeżutkie, smaczne, odporne na słońce, z 20 letnim terminem ważności. I wreszcie przebój (dzięki Maciek) - suszona wołowina - smakowo i wagowo i jeśli chodzi o zawartość białka i sposób użycia W takich warunkach musi być też coś na psychikę a w moim przypadku to chałwa i tutaj naprawdę nie ma znaczenia, że słodka. Pozostała jeszcze chemia - niezmiennie inżynierozasada czas zwycięzcy z poprzedniego roku razy dwa plus klika i mamy liczbę 42 żeli i batonów i uprzedzając fakty na Saharze zasada się sprawdza, bo został tylko jeden. Pozostało jedynie te batony w polewie wyeliminować, bo na słońcu nie miały szans. Jeszcze tylko białko w proszku i niezastąpiony R2 na regeneracje. Reasumując za ten aspekt stawiamy sobie cztery plus. Uzupełnienie strat okazało się optymalne a co najważniejsze ani razu bez uczucia głodu, bez większych żołądkowych kłopotów wyścig udało się ukończyć. Oczywiście zawsze coś za coś, bo dźwigania więcej było i wynik przez to na pewno był trochę gorszy.

Na MDSie znakomita większość gabarytów plecaka to jedzenie, ale do dźwigania saharyjskiego krzyża potrzeba jeszcze kilku innych gadżetów. Wybór na rynku ogromny ale zawsze najważniejsza waga i tak można sobie nóż szwajcarskiej armii z nożem pilnikiem i nożyczkami ważący 20 g wybrać, zwykłą latarkę która jest dwa razy lżejsza od tikki, pompkę przeciwko jadowi skorpiona można jeszcze wycieniować o 15 gram, nie ma problemu z zakupem lekkiej zapalniczki, paliwka turystycznego, kubka, łyżki. Śpiwór waży jedynie 670, a materaca w moim przypadku nie trzeba bo leżenie na twardym nie przeszkadza, a piernikowe korzonki nie cierpią bo gleba nagrzana. A dodatkowo kamienie wystarczy tylko usunąć te największe a pozostałe małe to naprawdę dobry masaż wieczorny pleców zapewniają.

Oczywiście są też rzeczy, które się bierze mimo że nie są obowiązkowe. Musi być kamera, mp3, suunto i ładowarka solar, której z wiadomych klimatycznych względów w kraju nie udało się przetestować. Prądu jednak starczyło i na pewno w dużym stopniu dzięki suunto z tym 100 godzinnym trybem pracy, w górach mocno zakłócanym ale na pustyni wskazującym dystans z dokładnością do 1%. I wreszcie ubranie - pustynna biała bluza raidlighta z długim rękawem koniecznie - wybór rewelacja, stare sprawdzone spodenki startowe Salomona, sprawdzone skarpetki injii, pięciopalczaste a na campingowe życie najtańsze ale i najlżejsze spodenki decathlona a na górę koszulka merino bo ponoć najmniej capi. A capienie miało być i było choć w moim odczuciu mocno ograniczone częściowo przez wemmi wipes, czyli cudowne i lekkie tabletki, które w ściereczki myjące zamienić pod wpływem wody się potrafią.

I co najważniejsze - buty. Te mniej istotne na camping. Tutaj zachowałem się jak typowy Polak na wczasach z funduszu wczasów pracowniczych, choć z jedną zmianą - Kubota zmieniła nazwę na Kabuta ale wnętrze to samo, jak najbardziej obciachowe klapki sprawdziły się na 100% a ważyły niecałe 140 gram. Pozostał jeszcze wybór najważniejszego akcesorium. Nie ma już w sprzedaży starych dobrych najlepszych mujinów, z lekkich trailowych botków przekształciły się w cięższe pancerniaki, a to już nie dla mnie. W sklepie znalazły się jeszcze na szczęście kazany, właściwie to samo co mujin z nieco mniejszymi amorkami, także wybór okazał się jak najbardziej ok. Pozostało jeszcze dobrego szewca znaleźć, który zamocuje rzepy, żeby stuptuty dobrze zamocować. Buty sprawdziły się do 5 dnia i sprawdzałyby się później ale niestety właściciel się nie sprawdził, bo piasek do środka dopuścił i kłopoty były. Jeśli przy butach jesteśmy to nie sposób przeoczyć jednego faktu. Blisko połowa startujących wybiera hoki.

W pełni przygotowany, opancerzony w 10 kilogramowy plecak udałem się na lotnisko tydzień przed startem. Te 10 kilo ze sobą na wszystkie loty to był jednak słuszny wybór. Tak jakoś bałem się nadawać to wszystko na bagaż i dobrze, bo w krajowej drużynie mieliśmy jednego nieszczęśnika co to wszystko mu zginęło i całe zaopatrzenie musiał załatwiać w dwa przedstartowe dni.

Po tych wszystkich startach trzeba przyznać, że w życiu nie spotkałem się, z nie tylko tak dobrze zorganizowaną ale i przemyślaną imprezą. I dało się to odczuć już na początku. Orgi dają jeszcze pierwszy dzień na poznanie pustyni, pierwszy nocleg jest jeszcze z walizką i zapewnionym wyżywieniem a na dobre ruszamy dopiero od drugiego świtu.

Wcześniej zbiórka na 8,30 ale wyjazd o 9 do tego już przywykłem przez tydzień w Maroku bo aklimatyzacja musiała być i była. Tradycyjnie było za dużo zwiedzania a nie odpoczynku, ale tak być musi w inzynbiker style. Te pół godziny to przez to, że czekaliśmy na championów i przyjemnie sobie jechać te pięć godzin na miejsce startu z tymi najlepiej znoszącymi piekielne warunki. Na miejsce startu z bramy Sahary a więc miasta Warsazat 5 godzin jazdy. Podczas podróży widoki niesamowite, takie trochę gorsze Monument Valley - widać że wiatr miał co robić ze skałami przez te miliony lat.

Wreszcie jesteśmy, obsługa wita nas berberskimi śpiewami i powoli wchodzimy w tę atmosferę obozowiska. Nadchodzi czas stania w kolejce do rozdzielenia namiotów. Miały być przydziały narodowościowe, na liście jest 6 lub 7 Polaków, namiot narodowy miał być. Na miejsce dotarło 5, 4 postanowiły zamieszkać w narodowym namiocie i tak finalnie od drugiej nocy, w 6 osób (czyli dosyć komfortowo, bo namioty były 8-osobowe) zajęliśmy namiot nr 26. Wcześniej jednak pierwszą noc, zanim składy się dotarły, musiałem mocno niekomfortowo pod rosyjską i mołdawską flagą spędzić i wysłuchiwać opowieści treningowych o przygotowaniach wysokościowych do MDS w Boliwii. Z drugiej strony spokojnie do tego przecież podchodzę, w ramach zasady niech championi sobie powalczą a u mnie na etapie wyścigowego życia, na którym się znalazłem, niech przede wszystkim adventure się kręci a nie ściganie. W tym sezonie jakoś w ogóle spokojnie podchodzę do tematów treningowych. W zimie bez żadnego dłuższego zgrupowania, trening właściwie pod wrzesień już rozpoczęty, a tutaj mimo że MDS jest jednym z dwóch głównych celów tegorocznych to wiem że przy takich niewyśrubowanych limitach, jeśli nie zdarzy się nic nie przewidzianego, spokojnie na ukończenie mnie stać. A forma, to przecież też po tylu latach mogę sprawdzić, może nie szczytowa ale na pewno stabilna cały czas jest.

Prawie 1300 osób śpi w namiotach tworzących trzy kręgi. W środku rozpalają ognisko. Rosjanie zapodają jakąś muzę ale nie - te disco tematy mnie nie kręcą. Siadam gdzieś z boku i na mp3 zapodaję mój przebój muzyczny wyjazdu bo nic tak nie pasuje do saharyjskich klimatów jak ciemna strona księżyca. Polish tradition każe, żeby to właśnie Polacy zostali przy ogniu do końca. I te pierwsze rozmowy, o wyścigach, o sprzęcie o tym, co nas czeka o rozwiązaniach taktycznych o przygotowaniach, generalnie o wszystkim z transem związanym, tygodniowy reset czas zacząć. Tak, wreszcie po latach wracam na swoje podwórko i jakie to ważne z kim się jest u siebie a naprawdę udało się w miłej rodzinnej atmosferze drużiestwa i wzaimopoimania wśród trzech wujów (to nasza męska obsada w wieku piernikowo- geriavitowym) i siostrzenicy cudowny tydzień spędzić.

Jest cudownie. Kończę jeszcze kamandą pinka floida. Lubię poznawać te inne noce. I jak brzmi to „us and them” gdy wschodzi księżyc, a gdy później robi się coraz ciemniej aż wreszcie nadchodzi moment gdy pojawiają się pierwsze gwiazdy na niebie i można obserwować tę specyfikę gwiezdnych konstelacji, choć tutaj w Afryce nie widać ich tak wyraźne.

Wszystko pięknie tylko dlaczego tak zimno. Nad ranem temperatura zbliża się już do zera, śpiwór nie daję rady, zakładam bieliznę termiczną, później jeszcze kurtkę i jeansy. Cholera co to będzie, jutro już przecież nie będę miał tych dodatkowych ciuchów. Na szczęście to jedyna taka zimna noc, a w przyszłości gdy będzie zimniej po prostu będziemy zmieniać ustawienia namiotu.

I wszystko pięknie oprócz jednej rzeczy, zaczyna mnie totalnie boleć ząb. Zawsze przed głównymi zawodami pojawia się jakiś ból przeciążeniowy, który zaraz po starcie znika. Sahara to jednak nie zawsze. Tutaj przeciążeniowego bólu nie będzie. Będzie nowe doświadczenie, które krwi zdąży jeszcze trochę napsuć.

Rano czas rejestracji. Tyle zachodu z tym wymaganym sprzętem było a nic nie sprawdzają. Podpisuje się tylko oświadczenie, że wszystko jest w plecaku. Ważą plecak 12,2 plus 1,5 l wody - tyle na starcie przyjdzie mi jutro dźwigać. Jeśli orgi nie przywiązują wagi do wyposażenia obowiązkowego, to do aspektów medycznych wręcz przeciwnie. Przed startem każdy musiał zrobić sobie ekg. Pan doktor przegląda moje papiery i coś mu się nie podoba. Każe mi iść do namiotu medycznego i zrobić jeszcze jedno dodatkowe badanie. Niezłą minę musiałem chyba zrobić, bo od razu w drugim zdaniu tłumaczy że nie muszę za to płacić (jeśli ktoś zapomniał zrobić EKG, na miejscu kosztuje go to 300 euro). Drugi zapis wychodzi ok., ale niepokój jest, że może być coś nie tak i ten niepokój w praniu się potwierdzi. Wieczorem odprawa. Zakręcone towarzystwo, znowu Rosjanie zaczynają jakieś brejkdansy. Wszystkie szczegóły techniczne poznane ale nadchodzi jeszcze prezentacja jak robić dwójkę. Pan kładzie na scenie krzesło różniące się jajowatym kształtem siedziska z dziurą w środku, wyciąga torbę foliową, zakłada na jajowatą część i .. do środka wrzuca kamień, żeby wiatr nie zdmuchnął wszystkiego do góry. Uf cholera, miałem szczęście, gdy za pierwszym razem robiłem to bez kamienia. Po zakończeniu czynności zawiązujemy worek i wrzucamy do śmietnika. To przydatna lekcja, ale i powrót wspomnień bo przypominam sobie najlepsze kible w życiu ale chyba nic nie pobije tego z Jarocina a.d. - 83 gdzie w baraku siedzieliśmy jak kury na grzędzie na 3 deskach, słuchając wybuchów okolicznych granatów i jak usprawnili proces rok później dzieląc grzędy na kabiny z płyt pilśniowych.

Jeszcze tylko kolacja ostatnia zapewniona przez orga i to nawet z piwem, ale nie - przed wysiłkiem się nie należy, piwo chowam do walizki i niech tam zostanie, niech czeka na mnie i motywuje dodatkowo do ukończenia wyścigu.

W czasie wyścigów pojawiają się takie małe, specyficzne szczegóły i tutaj jest to zmiana czasu. Nie ma chyba innego takiego wyścigu na ziemi, w którym obowiązuje inny niż miejscowy czas. Każą nam jeszcze cofnąć zegary o godzinę i lekki niepokój jest. Zapowiada się podobno gorący tydzień, a jeszcze tydzień temu pisali, że w dzień jest 25 stopni a w nocy 11. Wtedy jeszcze nie wiem, że natura pozwoli sobie przestawić tę pierwszą wielkość na odwrót.

Kończy się pierwszy dzień i kończy się druga noc – trochę na uspokojenie, bo jest już wyższa temperatura i tylko ten niepokój z zębem. Znowu boli , znowu się nie wysypiam.

Rano pierwsze swoje śniadanie. Wszyscy na liofilizatach, ja jeszcze za namową otrzymanej checklisty popisuje się ostatnim tuńczykiem z puchy, popijając sokiem pomarańczowym, jeszcze tylko te kilogramy na plecy, obowiązkowa sesja zdjęciowa z numerem edycji i ruszamy.

Po starcie to właśnie te kilogramy przeszkadzają najbardziej i widać że przynajmniej teraz w wewnętrznej strategii marszobiegu głównie trzeba nastawić się na marsz. Zaczynamy na kamienistej nawierzchni i jakoś to leci. Plecak w warunkach bojowych na szczęście nie uwiera, dużo czasu poświęciłem na przetestowanie i wszystko gra. Jeśli chodzi o przygotowania nie było niestety w sezonie żadnych dłuższych zgrupowań i obozów ale na jeden weekend nad krajowe morze wyjechałem. Pobiegałem trochę po piasku i wiem, co i jak. Przede wszystkim już pierwszy spacer po piaszczystej plaży odpowiedział na pytanie, że trzeba wziąć kije i to na saharyjskim piachu gdzie nogi zapadają się dwa razy bardziej w piasek sprawdza się w 100%. A właśnie zaczynamy eksplorować piaskowe okolice, robi się coraz cieplej i widać, że organizm źle to znosi. Zaczynam spokojnie, ale jest ciężko bardzo trudno wejść w ten wyścig. Organizm źle reaguje na ciepło nie ma gdzie się schować przed słońcem, nie ma się czym się polać, a i nie ma czym oddychać. Zatkany jestem tym ciężarem, źle się oddycha a jeśli źle się oddycha to nie dostarcza się organizmowi tlenu.

Bufet to niestety tylko woda i namioty gdzie można trochę odpocząć przed słońcem. Po bufecie pojawia się pierwszy kryzys, a później wreszcie objawienie to, co lubimy najbardziej co jest solą mojego ulra poruszania się - ultrarozmowa. Ile ich już było, ile z nich pozwoliło przetrwać, ile z nich pozwoliło zabić ten najcięższy czas. I tak rozmawiam sobie z Anglikiem którego dziadek Polak w czasie wojny angielskiego nieba bronił, z Amerykaninem o rodzinnym Colorado i wszystkich wyścigach w tym ulubionych mtb, z Pakistańczykiem, o tym że w Pakistanie nie było pogody do treningu w tym roku i wreszcie a tym co z mojej perspektywy najważniejsze, że rok wcześniej w obozie był stomatolog. A ząb boli szczególnie pewnie z tego zimna w nocy. W międzyczasie jest główna atrakcja, po 18tu kilometrach na trasie pojawia się samotne drzewo i choć na chwilę instynktownie siadam w cieniu. Jednocześnie widzę, że statystycznie jestem w mniejszości i pobieram pierwszą naukę że nie wolno się zatrzymywać w tym upale, trzeba napierać. Wreszcie meta i ta nowa tradycja tego resetu na ultratransie – nic nie robić tylko zejść z trasy, wypić R2, zjeść liofilizat, wypić białko, zapodać leżakowanie a w międzyczasie pogadać o wyścigu.

Po krótkim odpoczynku trzeba się ruszyć. Ząb boli, jest już jeden pęcherz na stopie trzeba iść do namiotu medycznego. Najpierw palec, pęcherz nietypowy bo aż konsylium musieli zwołać co z tym zrobić, sprawa jednak idzie szybko i można udać się do dentysty. To niesamowite. W namiocie stoi zwykłe krzesło, ale sprzęt do borowania wygląda naprawdę rasowo. MDS to droga impreza i na początku wygląda na to że naprawdę orgi zarabiają na tym niesamowitą kasiutrę. Pewnie zarabiają, ale jeśli się przyjrzy bardziej szczegółowo trzeba przyznać że dają trochę w zamian. Na ponad 1200 startujących jest 700 osób obsługi i opieki medycznej w tym dużo lekarzy. A wśród nich dentysta. W jedynym gabinecie dentystycznym w promieniu kilkuset kilometrów siadam na krześle, a diagnoza niezbyt przyjemna - ubytki duże i trzeba leczyć kanałowo. Ale jest jeszcze drugie wyjście: podpiłuje zęba żeby przy gryzieniu nic nie zawadzało, dam pain killery i zobaczymy co się będzie się działo do dzisiejszego wieczora lub do jutra.

Oczywiście wybieram drugą opcję i z podpiłowanym zębem wracam do namiotu. Tej nocy zamiast przepisowych 10 śpię tylko 3-4 godziny. Ból jest potworny cała szczęka puchnie a najgorzej jest nad ranem i nastroje przed startem nie ukrywam niezbyt dobre. To niesamowite, ile przygotowań logistycznych włożyłem w wyścig jak wszystko zagrało, jak przygotowałem się do wszystkiego i jak teraz okazuje się że przygotowałem się na na 99,9% i jak te 0,1% może wszystko popsuć.

Już w domu na wyścigowej checkliście pojawi się rubryka kontrolna wizyta u stomatologa. Na checkliście, jeśli uda się go zdobyć, na pewno pojawi się też ketonal. Na szczęście ratuje mnie nasz krajan. Ból w skali 1-10 z dziewiątki spada gdzieś do piątki także ok. A co ważne 1 tabletka starcza gdzieś na 5-6 godzin. Piękne wydmy na starcie, nie ma upału można lecieć, później górska premia i nie ukrywam tak jakoś trochę zaskoczony jestem trudnym charakterem tras, bo góry miały być ale w bardzo ograniczonym zakresie. Dzisiaj wszyscy w jakiś skupieniu, zamknięci w sobie, nikt z nikim nie rozmawia, tak już będzie do końca i tego nie lubię. Nuda totalna, szczególnie, że nudne krajobrazy się zaczęły a przed nami kilkunastokilometrowy odcinek prosto. Wreszcie urozmaicenie, daleko gdzieś widać jakąś oazę a trochę bliżej stado wielbłądów maszerujących gęsiego. Przydałby się taki garb, bo można by sobie zgromadzić więcej wody. Widzę to dobrze, inżynieromachina naprawdę dobrze wytrenowana, ale jeden element nie zatrybił, serce nie nadąża, organizm nie wydala wystarczająco ciepła, co zrobiłem źle, czy może za mało minerałów wziąłem. Mam isostara ale te 12 tabletek w moim przypadku to na dzień by było a nie tydzień. Czy można to było jakoś wytrenować czy tylko mają znaczenie cechy wrodzone a te znaczenie przecież mają już późnej szukając przyczyn mojej postawy wyczytam że zużycie wody w zależności od cech wrodzonych danego zawodnika może się wahać w przedziale 1,5 - 4 litry na godzinę. Ja zdecydowanie należę do tej górnej granicy. Wreszcie jest jakiś jeep orgów pytam czy mogę usiąść w cieniu. Chyba źle wyglądam, bo rozkładają mi jeszcze matę nad głową. Po chwili odpoczynku podejście pod największą górska premię. Jest cudownie, te kamienie te widoki ,jak w górach jeszcze tylko jedno drzewo. Po zbiegu podbudowany bo w aspektach technicznych spokojnie w moim miejscu stada mogę się wykazać. Jest woda na bufecie i można sobie pod koniec jeszcze ponapierać. Szczególnie, że etap był dzisiaj długi, zbliża się wieczór i jest już tylko 36 stopni w cieniu a było wiele więcej i powoli poznaję podstawową prawdę mojej pustynnej drogi, że do 40 stopni jeszcze jakoś funkcjonuje ale powyżej to już nie bardzo. Trochę to dla mnie dziwne nie ukrywam, bo zawsze na rowerze z kolegami walcząc lepsze wyniki miałem w czasie upalnych wyścigów, tutaj widać że jest granica i pustyni nie zawojuje. W zimie przekonałem się, że nie funkcjonuje poniżej minus 20 bo zatykało mnie tak jak tutaj przy plus 40tu. Spokojnie, w ramach tych 60 stopni na szczęście mogę się jeszcze ścigać.

Ból zęba trochę ustępuje, rezygnuje z wizyty u pana doktora, a może po prostu chcę odpoczywać i nie chcę mi się ruszać, trzeba przecież odpocząć przed kolejnym etapem. Piękna noc, jasna z święcącym księżycem, piękny wschód słońca i generalnie piękne nastroje, ból w skali tylko 4, dodatkowy ketonal zbija go do dwójki i napieramy. Szczególnie, że to trzeci dzień a wiem przecież z rowerów, że na etapówce właśnie tego dnia się rozgrzewam. I widać to po miejscu stada w którym się znalazłem. Dzisiaj lecę 200 pozycji wyżej niż zwykle.

Zaczynają się naprawdę solidne górki, szoku co do trasy już jednak nie ma, bo widać że w tej edycji org postawił nie na długość ale na jakość tras. Poezja: góra-dół, po skałach, po graniach, z pięknymi kosmicznymi widokami , z tymi kolorami różnymi cytrynowymi i pomarańczowymi odcieniami, przerywanymi jedynie tym widokiem tych mróweczek tworzących sznureczki startujących. Powoli zaczynam poznawać tę saharyjską specyfikę - że są miejsca gdzie jest zimniej jak choćby nasz poprzedni obóz, że są strefy śmierci, są te wyschnięte rzeki gdzie je widać, a jak są rzeki to źle się biega bo jest twardo za to nieźle się maszeruje, że na górze jest chłodniej, ale góry bywają zabójcze. I w takie miejsce wracamy pod koniec etapu. Dużo mogę narzekać na serce i brak tolerancji na wszystko powyżej plus 40, ale na zachowanie na ostatnim bufecie nie znajduje wytłumaczenia - popełniam największy błąd w całym wyścigu. Zabieram ze sobą tylko półtora litra wody pomimo że przysługują 3. Zaczynamy od podejścia, tam gdzie wczoraj schodziliśmy także wiem, jaki kiler mnie czeka. W dodatku tworzą się kilkuminutowe korki i w konsekwencji wody nie ma już na pierwszej górze a do mety jeszcze 10 kilometrów w najcieplejszych warunkach.

To koszmar Patrzę na prędkość - 2, 2 km/h, a więc tak to wygląda, wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy a ja nie mogę. I poznaje ten powolny proces odwadniania. Najpierw zasychają i pękają wargi i jedyne czego się pragnie to się napić, chce się paść gdzieś w cieniu i chłonąć te chwile bez słońca. Procentuje doświadczenie rowerowe, nie w cieniu aerodynamicznym ale przybliżam się do jakiś Belgów i zaczynam iść w cieniu jednego. Ten cień to mocno powiedziane bo słońce tak wysoko, że osłania jedynie nogi. Czuć jednak tę różnicę. Pytają czy wszystko w porządku, ale mimo, że nie jest, co mam odpowiedzieć krzyczę że ok. I tak sobie wspominam te wszystkie westerny, tych wszystkich łotrzyków co zabijają za łyk wody. Kilkanaście lat dźwigam krzyż maratoński ale takiego stanu jeszcze nie pamiętam. Czy w ogóle kiedyś byłem taki odwodniony, przypominają się te najcięższe chwile jak choćby pamiętny etap na crocodle trophy, gdy nie zrobili bufetu. Wtedy byłem już w takim stanie, że z powodu pragnienia chciałem zrywać i jeść liście z okolicznych drzew. Tutaj nie mam nawet takiej opcji. Drzewo pojawia się jedno na kilkanaście kilometrów, czasami trochę krzaczków jest, ale już na tyle poznałem pustynię, że wiem, że jeśli nawet jest na pustyni coś zielonego to na 100% aby się bronić ma kolce. Ale wreszcie jest i drzewo. Jest 1,5 km do mety ale nie mam siły, zbaczam te sto metrów kładę się w cieniu i odpoczywam. Podlatuje ktoś z obsługi z butelką wody, bo zachowanie przed metą nietypowe, ale nie ja wody nie potrzebuje wiem że musze po prostu dać sercu te dodatkowe chwile aby schłodziło organizm, a jest co chłodzić, bo w zależności od źródeł podają że było od 53 do 54 stopni. Wreszcie meta, nie mam nawet siły dojść do namiotu. Mój nektar objawienie R2 enervita zostanie wypity dzisiaj od razu na mecie. Jeszcze tylko pół godziny leżenia, i można wrócić do namiotu. Na szczęście przestał boleć ząb. Zgorzel zęba nie dokucza. Pewnie podpiekły się dzisiaj te wszystkie bakterie. A może po prostu ząb nadal boli tylko jakoś ten ból znika gdzieś w ogólnym bólu cierpienia po zakończonym etapie.

Z bólem mocno nietypowo na MDSie. To całe szczęście w nieszczęściu, że przez to, że serca nie starcza i się dużo nie biega, nie obciążają się inne układy. Żadnych znanych z biegania bólów przeciążeniowych, kontuzji, działają stuptuty i na razie udaje się napierać bez większych pęcherzy. Przydał się też trening siłowy, nie ma problemów z plecakiem, nie ma z napieraniem z kijkami. O dziwo - tu zaskoczenie, gdyż nie spodziewałem się tylu przewyższeń - przydał się też trening podchodzenia który zacząłem już pod wrześniowy start. I wreszcie najważniejsze - jeśli z jednej strony widzę, że sił na napieranie w upale nie starcza, to z drugiej przyznam, że regeneracja przebiega nadzwyczaj prawidłowo i do każdego kolejnego etapu staje jak młody bóg.

Czwartego dnia przydał się ten optymizm poranny. Po 30-40-30 km rozgrzewkach trzydniowych, przed wszystkimi 86 kilometrowy kiler. Etap zaczyna się jednak nadzwyczaj dobrze. Ból zęba nieznaczny, trochę towaru z plecaka już ubyło, i można nawet pobiegać. Po raz pierwszy mijamy oazę, jacyś kibice, jakieś palmy a przede wszystkim pustynną monotnnie kolorystyczną zaburza fiolet i róż oazowych kwiatów. Trzeba napierać dalej - wchodzimy w rejon jakiegoś wielkiego wyschniętego jeziora. Widok niesamowity, w oddali góry, przede mną 700- 800 a za mną 400-500 mróweczek uwijających się prąc do przodu. Później góry i znowu te piękne księżycowe krajobrazy, tym razem też dodatkowo długie zbiegi po piachu - to lubimy, choć nie uważamy i powoli do środka dostaje się piach. Jest atmosfera, nie ma takiego upału, mamy szczęście na bufecie dowiaduje się, ze w zeszłym roku było tu 55 stopni.

Mijają nas pierwsi na liście wyników, którzy wystartowali później by móc zaliczyć pustynną wycieczkę przez noc. Patrzę w roadbooka do następnego punktu tylko 11 kilometrów, ale rysuneczki wydm nie pozostawiają złudzeń. Szczególnie, że czuć że jednak szczęście z niższą temperaturą nas opuszcza. Jest coraz cieplej, żadnej chmury na niebie. Co gorsza dostajemy tylko jedną butelkę na bufecie. To przegięcie. Zaczynam sobie liczyć. Mam 3 flaski każda musi wystarczyć na 3.5 kilometra. To za mało, czuję już na pierwszym kilometrze, że potrzebuje tego więcej i po raz pierwszy żałuję że nie wziąłem dodatkowej pomimo tej półgodzinej kary. Mijają minuty gdzieś po 3 kilometrach widzę samochód i zaczyna się. Znowu organizm odmawia posłuszeństwa, znowu muszę się położyć by uspokoić serce, Dlaczego ja, patrzę na tych którzy mnie wyprzedzają. Na szczęście pojawiają się drzewa, co kilkaset metrów odpoczywam chwilę, od cienia do cienia przybliżam się do bufetu. Kończy się woda pocieram trochę zeschnięte wargi resztkami isostara wiem że zbliża się kolejny etap inżynieroodwodniena - zaczynają mi drętwieć ręce. Ciekawe, czy są tutaj jakieś analogie z odmrożeniami. Pewnie organizm musi zapewnić krew i chłodzenie najważniejszych organów, przy odmrożeniach w pierwszej kolejności rezygnuje z dłoni i stóp. Tutaj stopy pracują pewnie podświadomie organizm wie że trzeba je wyposażyć w krew by mogły napierać. Wreszcie bufet. Są dwie butelki i nawet więcej bo część zawodników zostawiła trochę własnej nie zużytej wody. Taki prysznic z tej pozostawionej wody na głowę to rewelacja. Zużywam dwie butelki, kładę się pod namiotem i zdycham. Leżę i czuje jak serce wali przyspieszonym rytmem. Czuje tę zdrętwiałe ręce czuje mdłości leżę, czekam i myślę a jest o czym. Co za dzień, tyle napierania a udało sie przemieścić tylko 35 kilometrów, jak w takim stanie maszerować dalej.

Z letargu budzi mnie czyjś głos, który mówi, że do zamknięcia punktu półtorej godziny. A limity w tym wyścigu naprawdę niesamowicie wydłużone i na ukończenie stać praktycznie każdego pod warunkiem posiadania mocnej psychy, także nie jest wesoło. Nieplanowany R2, godzina i pomału wychodzę z namiotu i nieśmiało ruszam jeszcze jedna butelka z tych pozostawionych przez innych na glowę. Słońce zachodzi za widnokręgiem i to jest właśnie to, bo to słońce saharyjskie nie jest moim dobrym przewodnikiem. To nie słońce a księżyc poprowadzi mnie teraz na metę czwartego etapu.

Ile już było w życiu tych kryzysów i ten choć był inny niż wszystkie, mechanizm nowonarodzenia jest podobny. Pierwsze dwanaście kilometrów do kolejnego bufetu jeszcze ostrożnie, ale czuć że jest lepiej. Na bufecie czas na godzinne przegrupowanie. Pierwszy raz w życiu ugotowana przez siebie wyścigowa kolacja, później przegląd stóp i załamka. Niestety zdaje sobie sprawę, że tradycyjnie w samouwielbienie na zbiegach wpadłem i nie zauważyłem, że obsunęły mi się ochraniacze a do butów dostał się piasek. Rachunek jest prosty - trzy czarne paznokcie i kilka pęcherzy . Jakoś tak nie stanowi to teraz problemu, nogi zresztą wymyte, kremem wysmarowane i można ruszać dalej tym razem przez noc.

Tak mówiąc szczerze marzyłem o tej chwili przed kilkoma godzinami, wszystko to sobie wizualizowałem. Jak ruszam po bufecie przez pustynną noc i jak to będzie dobrze pospacerować i pobiegać sobie przy świetle księżyca, zapuścić jakąś muzę a właściwie to wiedziałem co to będzie i zapodaje ciemną strona księżyca. Wszystko niby w porządku ale jednak coś nie gra. Nie ma spaceru, jest za to ciążka walka na piaszczystych wydmach. Całe 10 kilometrów trwa prawie 3 godziny i cierpię strasznie. Szukamy pozytywów. Na piasku nie czuć pęcherzy. I jedynie świadomość jak dobrze zdobywać to w temperaturze 30 stopni mniejszej niż w dzień pomaga. Nie, nic dzisiejszej nocy nie zmusi mnie do snu. Wole nawet czołgać się w nocy niż iść za dnia. Ciemna strona kończy się biciem serca (ah te ultra symbole) na ciemnej stronie serce wali regularnie, a moje? Dlaczego nie potrafi na mdsie.

Kolejny bufet z rozpalonym ogniskiem - fajnie ale zatrzymuje się tylko na chwilę, trzeba dalej ruszać przez noc, albo po znienawidzonych spowalniających kilometrowych piaskach, albo po kamieniach, które gdy się pojawiają tak obcierają pęcherze, że czuć jakby ktoś po gorących rozżarzonych kazał biec, aż zaczyna się znowu tęsknić do piachu.

Trochę już tych nocnych ultra wędrówek zaliczyłem, ale tym razem to nie jest opowieść o nocnych koszmarach, o tych wizualizacjach i dziwnych stworach pojawiających się gdy zmęczenie nie pozwala już żyć. Saharyjska nocna opowieść to magia nocnych wędrówek, przeżywania jak w nocy budzi się życie gdy zachodzi już słońce i tych widoków z góry, tego księżyca, tych bezkresnych przestrzeni, tych szczytów w dali i tych światełek, należących do tych milczących postaci, bo jak nigdzie indziej na MDSie nie ma z kim pogadać, wszyscy w skupieniu, zamknięci w sobie. Kolejny raz okazuje się, że dobrze że jest mp3, choć jedyny wybór na tę noc to ostre heavy i to z tych best of the best.

Bo zmęczenie na Saharze ma inny wymiar i tym razem to nie wymiar nocy a upalnych chwil. W moim przypadku doszło to do mnie dopiero po przeglądzie swojego gps. Pamiętam swoje kryzysy, wiem kiedy byłem odwodniony jak leżałem zdychając pod drzewami, namiotami, samochodami obsługi technicznej. I to widać w movescouncie i tu dobrze te minuty cierpienia pamiętam. Są jednak takie zarejestrowane momenty i ja nazywam to saharyjskimi dziurami, gdzie chyba to trzeba przyznać nie wiem co się ze mną działo, bo jak sobie wytłumaczyć to, co zostało zarejestrowane np. że w 2 godziny przemieściłem się raz o 1 a drugi tylko o 2 km. I niech zostanie to już moją ultra saharyjską tajemnicą.

Na kolejnym przedostatnim bufecie postanawiam na chwilę poleżeć w namiocie. Nie ma miejsc więc kładę się w nogach i zaburzyłem spokój jakiejś amerykance. Kopie mnie po brzuchu ale udaje że padłem i bez trudu udaje mi się ją przeczekać. Kilkanaście minut (na suunto okazuje się że prawie godzina) i ruszamy. Do ostatniego bufetu już coraz szybciej. Wreszcie jest, puste butelki pobojowisko widok jak po krwawej bitwie niestety już ze wschodem słońca jest siódma rano ale mnie się wydaje że już południe taki mam wstręt do tego widoku. Ta ostatnia 10tka to katorga, te ostatnie 5 jeszcze większa Przejrzystość na Saharze niesamowita i te u nas 2 km widoczności to tam 5 ale to zdążyłem już poznać w ciągu ostatnich dni i wiem, że do mety, która błyszczy przed nami jeszcze daleko. Wreszcie jest. Moje serce jednak mi pozwoliło Dawno już nie puściły takie emocje, z trudem powstrzymuje się od płaczu, ale łezka w oku zakręciła się niejedna, nadchodzi ten jeden z piękniejszych momentów wyścigowego życia. Prawie 24 godziny tyle zajął mi ten etap, to zdecydowanie najniższa średnia napierania w życiu.

Do końca tylko maraton, bo ostatni etap kolejnego dnia nie liczy się do klasyfikacji i na szczęście w tym roku skrócili go jeszcze do 7 km. To ułożenie trasy MDS jest naprawdę optymalne z punktu widzenia dramaturgii sportowego widowiska. 30tkowa rozgrzewka, później ciężka 40tka, a gdy człowiek czeka, że 30 tka trzeciego dnia będzie łatwa, bo 4tego jest 86 km okazuje się, że czeka go wyrypa po górach. Nie pozostaje nic innego jak skatować się tą 86tką. Dzień odpoczynku i jeszcze maraton. Nastroje w namiocie bojowe i wszyscy tak sobie myślą jeszcze tylko maraton więc spoko.

Jeśli miałem jakieś wyobrażenie na temat wyścigu to myślałem że będzie wyglądał właśnie tak jak ten etap – płasko, trochę tego piachu, trochę wydm, trochę kamieni ale generalnie do napierania. Czas idzie szybko biegnie się dzisiaj chyba najwięcej ze wszystkich dni, wszyscy wpadają w samouwielbienie ale ja wiem, że to nie przez wzrost formy, a po prostu fakt, że opuszczamy to najgorętsze piekło. I tylko po tym ostatnim bufecie jakoś gdy robi się cieplej, znowu marszobiegowstręt tradycyjny mnie dopada, spada tempo i zaczyna się już tylko marsz.

Po raz pierwszy od 6 dni widać miasto, jakieś słupy energetyczne, wzmaga się wiatr i chyba czekam, żeby zaczął mocniej wiać, bo co jak co ale poznałem przez ten tydzień wszystkie odgłosy pustyni ale burzy piaskowej nie było. Pojawiają się jakieś wiry, piaskowe mini tornada, ale burzy brak.

Wreszcie meta. Niesamowita jest ta historia pomysłodawcy, bo wszystko zaczęło się od tego, że przeszedł przed ponad trzydziestoma laty sam pustynie i wymyślił sobie ten wyścig. Niesamowite też że tradycyjnie czeka na każdego na mecie i z każdym przybija piątkę. To koniec oficjalnej części, dostajemy medale i zostaje jeszcze jutrzejszy 7 kilometrowy marsz nie liczący się już w klasyfikacji.

Wieczorem zaczynają już nachodzić te czarne myśli, powoli trzeba myśleć o końcu wyścigu. Orgi robią rozdanie nagród, jakieś prezentacje nowych wyścigów bo ruszają z Fuerventurą i Peru. Nadchodzi też atrakcja bo dają wybrany napój: piwo, colę lub sok pomarańczowy. Wstrzelili się niesamowicie bo ten sok chodził za mną cały tydzień. Tak jakoś na zimne źle jednak reaguję i po raz pierwszy na wyjeździe muszę węgiel brać.

Dzisiaj powtarzam jeszcze wizytę w namiocie medycznym – trzeba jeszcze jeden pęcherz załatwić. Trafiam na tę samą panią doktor co dzień wcześniej. Śmiesznie to wyszło bo trafiłem do niej w momencie jej załamania. Nie ma się co dziwić, chyba już wolałbym na tym słońcu napierać niż te kilkanaście godzin w cudzych stopach się grzebać. A wczoraj roboty mieli przecież najwięcej. Nie byłem ostatni a numerek dostałem siedemset coś.

Strasznie się nade mną poznęcała ale pogadaliśmy też dużo, trochę się zaczęła zwierzać, że jest pediatrą itd. Może z dziećmi zresztą radziła sobie dobrze ale z pęcherzami niekoniecznie, choćby dlatego, że w złym miejscu je przekuwała.

Dzisiejszy pęcherz postanowiłem zrobić sobie sam, bo praktyka czyni mistrza, a do namiotu tylko po akcesoria przyszedłem i nogi umyć. Tak namiot medyczny to jedyne takie miejsce, gdzie za darmo wodę z jakimś środkiem myjącym można było dostać, także warto było choćby po to by nogi sobie umyć na miejscu się pojawić.

Pani doktor, chociaż dzień wcześniej nie chciała nic robić, tak dzisiaj od razu jak wszedłem na stół mnie wziąć chciała. Wszystko przez totalnie zakrwawioną nogę. To się nazywa szczęście bo wchodząc do namiotu kopnąłem się o wystający śledź akurat w miejscu pęcherza także przekucie okazało się zbyteczne. W międzyczasie zostaje jednak sam, bo pani doktor musi już zająć się kimś innym bo do namiotu wprowadzają jakiegoś półprzytomnego zawodnika. Dzięki ci serce moje, że nie doprowadziłeś mnie do takiego stanu.

Ostatni etap zaczynamy na zwolnionych obrotach i te 7 km wygląda tak jakby ktoś puścił taśmę filmową dwa razy wolniej. Wszyscy rozpoczynają ostatni spacer po wydmach i każdy chłonie jeszcze te wspomnienia z ostatnich 7 najpiękniejszych chwil. I tak bez przygód etap na regeneracje by minął, ale przecież musiało się skończyć inaczej w inzynbiker style. Za czasów studenckich wyjechaliśmy sobie z kolegą rowerami do Holandii za chlebem. Roboty jednak nie było i bez środków do życia musieliśmy wracać do Polski, bez jedzenia z przeciekającym namiotem śpiąc w deszczu na dziko, jadąc po 150-180 km dziennie. Podróż skończyła się tym, że gdy wjechaliśmy do Polski i było nas wreszcie stać na pierwszy gorący posiłek, ugryzłem kawałek kiełbasy i wypadło mi pół zęba. Na Saharze sytuacja się powtarza, wprawdzie nie po gorącym posiłku ale tak sobie idę po tych wydmach idę i nagle coś czuje, że w środku się dzieję i nagle pół zęba wypada. Kiedyś mówiło się na to awitaminoza.

Wreszcie autokar, pierwszy świeży posiłek i później ten prysznic w hotelu, jakoś tak przez każdego wyczekiwany, ale przeze mnie negatywnie odebrany. Bo po co ten prysznic, przez cały tydzień zupełnie inaczej odbierałem życie, a jak mało trzeba w życiu by być szczęśliwym. Wystarczy trochę wody, jedzenia, kawałek dywanu w namiocie i marsz.

Strasznie źle znoszę ten powrót do cywilizacji. I widać to szczególnie następnego dnia, gdy stoimy w kolejce po finiszery. Te finiszery to przykrywka. Orgi łąpią za to startujących na wspomnieniach wyścigowych wciskając 3 razy droższe gadżety. Marketingowo grupa docelowa faktycznie niezła, lepsza może tylko w triathlonie się trafia. To już nie moja bajka. Nie potrzebuje przyznawać sobie samo nagrody za trudy poprzednich dni. Wychodzę jak najprędzej i wracam do hotelu.

Czas już kończyć ten nierówny pojedynek a raczej równy pojedynek z nierówno bijącym sercem. Poszedłem na pustynię czegoś szukać a co znalazłem. MDS na pewno trafia do 5 głównych przygód życia, a żadna inna przygoda nie zapewniła chyba takiego pozytywnego zastrzyku energii. I jeśli prawie całe ciało już następnego dnia chciało góry przenosić to jedna jego sercowa część już nie bardzo.

W życiu startowym przeżyłem może 200, może 300 wyścigów ale dwa są szczególne 1008 i MDS. To one myślę, że odebrały mi kilka lat życia. Po 1008 już nigdy nie wróciłem do rowerowej formy, tutaj mam nadzieję, że będzie inaczej, choćby dlatego że nigdy biegowej optymalnej formy nie osiągnąłem. Ale coś jest takiego w tym wyścigu co zabija i widać to choćby po tym jak przebiega regeneracja. Normalnie, wracam do przyzwoitego tętna po 4 dniach, tutaj zajęło mi to dwa tygodnie. I ta pustynia. Chociaż z jednej strony potrafi naładować pozytywną energią to z drugiej nostalgią i smutkiem, że coraz bliżej jest niż dalej i zbliża się to co nieuchronne, że nie można jak jeszcze niedawno, choćby ścigać się 3 razy w tygodniu, że coraz bliżej do cyklu startu raz na 3 miesiące.

Co dalej? Po tych kilku latach wracam w rejony transowe i chyba docelowo tu jest moje miejsce. Jeszcze tylko kilka podróży w głąb nocy trzeba zaliczyć i przyjdzie chyba skracać dystanse. Jest jeszcze jedna rzecz, szeroko praktykowana wśród takich geriavitów jak ja. Kto wie, może czas wejść w te hormony, ilu jest przecież w moim wieku dziadków przeżywających drugą sportową młodość. Może coś w tym jest, ale na razie to zostawmy.

Na dzień dzisiejszy nie mam klimatów do ścigania i tak jakoś zlewam, że na te prawie 1300 osób mam miejsce 825, a wydolnościowo powinno być 500 coś. Nie mam motywacji, mam pasję. A motywacja i pasja to co innego. Pasja to głębokie zamiłowanie do biegania, zaś motywacja to chęć angażowana się za sprawą walki o miejsce w stadzie. Mam pasje, nie potrzebuje więc motywacji.

Więc powtórzmy, że poszedłem biegać i maszerować na pustynię nie szukając wyniku a niosąc głód za czymś większym, a że mam pasję do biegania to nie potrzebna mi motywacja, a ważna jest jedynie droga którą biegnę a nie jej cel. I jedyne czego potrzebuje to woda, która schłodzi me serce. Ale moje serce to nie sługa i nie da namówić się na bieganie lecz na łzy.



InżynBiKer


Film - InzynBiKer production uvadi Marathon des Sables 2017 ...



napieraj do strony głównej