laruta

laruta TRANSCARPATIA 2010

„Będzie ta karpatka czy jej nie będzie ?” – „nerwowo” zastanawiamy się siedząc na schodach przed sklepem w pobliżu Gimnazjum w Ustroniu. Gimnazjum jest zamknięte. W Muflonie, gdzie miała być rejestracja, wisi podobno kartka o przesunięciu zapisów o kilka godzin. Niby zamieścili jakiś program imprezy na stronie, niby przesłali ( w mocno tajemniczym mailu) track GPS, niby …. chciało by się jeszcze coś dopisać, ale tylko te dwie rzeczy stanowiły dowód, że zbliża się siódma edycja eksploracji Karpat.

Wreszcie są owsiakowcy – podobno 7 osób – trochę mały support na te nieco ponad 100tkę, która znalazła się na liście startowej. Szybka akcja telefoniczna i wkrótce nadciągają posiłki.

Nie dla organizacji jednak przyjeżdża się na TC. TC to Trasa i Człowiek – to trasy i ludzie przyciągają górskim magnesem skażonych cyklozą w ostatnim stadium jej długodystansowego upodlenia. To my co roku fundujemy sobie 7 dniowe mtb – sanatorium: szkoły przetrwania, maseczki błotne i inne zabiegi, wszelkie dostępne niewygody, wszystko co sprawi, że przy fizycznym wytarganiu na maksa naładują się akumulatory psychiki.

Wreszcie rejestracja i pierwsze spotkanie z orgami. Są też oczywiście znajome mordy narodu wybranego. Są mapy – w tym roku pierwszy duży plus - w końcu rozdawane podwójnie. Będzie się działo – to już piąta Karpatia i widać na oko, że szykuje się naprawdę totalna i co najważniejsze znowu techniczna wyrypa. Czy jednak uda się znaleźć coś co zastąpi mocno zmodyfikowane dwa klasyczne etapy przez Gorce i Beskid Sądecki. Co to za Carpatia bez trawersowania Radziejowej, bez Przehyby, Hali Pisanej? To właśnie lubię, przegląd map rozpoczęty, reset mózgu czas zacząć, przez kolejne 7 dni będzie mnie obchodzić tylko te kilka kartek i ich odwzorowanie w rzeczywistości.

Po raz pierwszy w historii resetowi towarzyszy jednak niepokój. Wszystko przez to, że nurtuje mnie pytanie czy przejadę. Dwa tygodnie wcześniej w Głuszycy spadłem w przepaść dyspozycji startowej i osiągnąłem dno – tutaj Głuszycę będę miał codziennie przez siedem dni.

TC miała być głównym celem środka sezonu - niestety jadę na „być” – brakuje w nogach glikogenu, nie ma w psychice gotowości do wypruwania flaków. Tegoroczna filozofia to oczywiście jedziemy swoje, ale bez przesady w ściganiu, liczy się przyjemność, minimalizujemy odcinki asfaltowe. Asfalt jest rakotwórczy, asfalt szkodzi zewnętrznej warstwie Noby Niców, asfaltu nie lubi mocno już podupadła inteligentna amortyzacja w epicu, którego znowu zabrałem na eksplorację dla większej frajdy na zjazdach.

Ruszamy tradycyjnie już pasmem Czantorii i tradycyjnie już na początek etap selekcji – w tym sezonie zamiast Miziowej i Rysianki killer killerów zmodyfikowany poprzez dodanie całego worka raczańskiego.

10 minut po starcie rozpętuje się burza. Tak jak miało być. Totalny krótki opad rano – icm przecież nie kłamie. To przeżyjemy, a na Raczy będzie już słońce. To jest dopiero szczęście. Na Trophy cztery lata trzeba było czekać aby przejechać to bez błota a tutaj proszę Racza ma przywitać Carpatię słońcem…

Burza burzą, ale na Czantorii nietypowo jak na okolice Istebnej da się jechać – kamieniste podłoże zapewnia całkiem niezłą frajdę na zjazdach. A burza? co mi tam burza, pioruny walą gdzieś z boku - jak się później dowiadujemy kara spotyka tych którzy chcieli sobie skrócić asfaltem. Tam w dole wali już tak że trzeba się schować.

Trochę już przeżyłem tych burz w życiu, zawsze do przodu bez zastanowienia, chociaż przyznam, że bliskie pierdzielnięcie pioruna na Raczy podczas Trophy na zawsze pozostanie w pamięci i jakieś takie niepewne zachowania wzbudza. Bywało na wyścigach, że padał grad, były grzmoty, był śnieg, było wszystkiego po trochu, było upalnie, było tak zimno, że zsiadało się z roweru i biegło z rowerem….. nigdy nie przeżyłem jednak totalnego opadu burzowego, który trwał 6 godzin.

Przed wyścigiem zmodyfikowałem sobie trasę wybierając żółty szlak na downhill. Nie wybieram go jednak myśląc że będzie błoto – zamiast tego znowu tysięczny raz poddaje się zachowaniom tłumu i lądujemy na spacerze przez zarośla. To Niemcy, mają GPSa a my jak konie z klapkami podążamy za nimi. Co z tego, że15 metrów nad nami jest wygodna szutróweczka.

Powoli mapa traci wszelkie właściwości użytkowe i będzie to miało decydujący wpływ na pierwszy dzień. Trzeba się pogodzić z gps. Jedziemy w dużej grupie wybierając wbrew religii wariant asfaltowy – to już prawie sześć i pół godziny jazdy. Wciąż pada i wiadomo, że Racza nie okaże się dzisiaj łaskawa a wręcz przeciwnie przyjdzie odpokutować za to, że dała porowerować na wiosnę.

Podjazd pod Raczę to jednak woda na młyn. Od razu porównuje sobie swoją dyspozycję do wiosny gdzie męczyłem się strasznie. Jakoś tak lepiej się podjeżdża i to jest dobre na psychikę i to działa.

A później - są takie miejsca gdzie powinno być zabronione ściganie a do jednych z nich należy zapewne singiel raczański. Mimo tych opadów nie ma jeszcze tragedii i jedzie się całkiem dobrze.

I tak w raczańskim wymiarze trafiam na Przegibek i od razu łapię żyro na schronisko, mając w pamięci naleśniki podczas ostatnich pieszych wycieczek w listopadzie. Jadę, jadę i dopiero po kilku minutach zauważam że skończył się już czerwony szlak. A więc jednak, nadchodzi drugie wspomnienie spacerów na Trophy, przecież dalej na wschód nie da się jechać – tutaj trzeba cały czas prowadzić rower. A wszystko po co? – żeby podziwiać widoki? Tylko jak je podziwiać przy niemal zerowej w dniu dzisiejszym widoczności.

Koncepcja z Raczą na Carpatii okazała się naprawdę genialna. Końcówka jednak jest bez sensu. I na nic tłumaczenia, że szutrówką mogliby skracać, wspinać się pod prąd, można było zrobić przecież zakaz na mapie. Tych ścigających się na serio zresztą jest na TC z roku na rok coraz mniej, kto by rezygnował z takiej jazdy.

Czas dłuży się niemiłosiernie, mijają kolejne minuty, to już powyżej 8- godzinnej dniówki na trasie. Chcę mi się jeść, pić a zamiast tego spacer – wspinaczka nie wiadomo już co lepsze, buty ślizgają się po błocie, rower co chwila zostaje gdzieś z tyłu przy morderczym podejściu. Dziś odpowiem sobie twierdząco na pytanie, które mnie kiedyś nurtowało. Czy można zjeść jednego maxima na raz? Można. Można zagryźć go jeszcze dodatkowo batonikiem można nawet podczas braku upałów wypić zapas dwóch bidonów i całego camelbacka wszystko się da. TC przyzwyczaiła mnie do małej ilości bufetów na trasie już od drugiej edycji – tutaj orgi mnie nie zaskoczą. Nie zaskoczą mnie też góry. Zapas ciuchów pewnie by i na śnieg wystarczył, z podziwem patrzę na tych co wybrali się na dzisiejszy etap w krótkich koszulkach.

Tymczasem worek raczański zbiera do kupy 10 bikero - rozbitków, jeszcze pamiątkowe zdjęcie na punkcie kontrolnym bo po całym dniu w deszczu punktowa opuściła już swój posteruek.

To jest właśnie to, jeszcze dwie godziny wcześniej zziębnięci, przemoczeni, bez DNF chyba tylko dlatego, że nie było gdzie wracać, teraz gdy jest już żyro na dom, w mocno podkręconym tempie wracamy do mety. Wszystko jednak jest w psychice, siedzi gdzieś głęboko w tej głowie a wystarczy tylko przekroczyć kolejną barierę.

Jeszcze rano było zapowiedziane że dla pierwszych dwudziestu z pro są w szkole łóżka. Większość pierwszej 20-tki śpi jednak gdzieś po hotelach, zajmuje łóżko w sali i niespodziewanie jak na TC karimatę wyjmę dopiero po raz pierwszy czwartej nocy.

Jest atmosfera. W poczuciu wypełnionego obywatelskiego obowiązku, zmęczeni, ale i szczęśliwi gotowi na start w dniu następnym kładziemy się do łóżek. To jest dopiero uczucie, za nami zupełnie inny rodzaj ścigania. Czuć, że po dzisiejszym dniu skurczyły się pewnie zapasy glikogenu gromadzone przez wiele dni, to nie zwykłe 3-6 godzin wypruwania flaków, tutaj nie będzie rozjazdu następnego dnia, a wręcz przeciwnie organizm straci jeszcze więcej i tak już będzie przez najbliższe dni - nogi ubijać się będą aż powstanie twarda, dodatkowo spuchnięta, posiniaczona, obdrapana i zakrwawiona skorupa.

No i ta świadomość, że jest się przedstawicielem narodu wybranego. Że nie dwie godziny ścigania na mazovii dostępne dla zwykłych śmiertelników a dwanaście godzin epickich przygód wyścigowych tylko dla wybranych. Jak dla mnie w tym roku trasa okaże się ułożona optymalnie. Co z tego skoro w rzeczywistości zostanie okrojona. Śniadanie, pakowanie, wyścig, meta, mycie roweru, jedzonko, piwko, schlafen – ten rytm odpowiada jak najbardziej.

Drugi dzień na mtb - śniadanko Rysianka i Hala Miziowa - coś co przez ostatnie lata serwowane było na mtb – kolacje.Mówiąc szczerze myślałem, że rano pojedzie się to jakoś lepiej. Pewnie to przez ten killer poprzedniego dnia. Za Miziową wkurzam się już bardzo, bo odcinek czerwonym szlakiem na przełęcz nie powinien znaleźć się w wyścigu - nie o to chodzi aby spacerować po korzeniach z rowerem. Trzeba było jednak spuścić się do Korbielowa nartostradą i dalej asfaltem do granicy – poczuć śmierć w oczach a w nosie smród rozgrzanego płynu hamulcowego.

Mapa w tym roku jest jednak genialna i w 99,99% odwzoruje rzeczywistość –wkurzony na spacer po korzeniach postanawiam spuścić się w dół widząc jakąś drogę. Spuszczanie na Carpatii musi być – okupione stratami – zgubionym bidonem , serią klasycznych zadrapań i gwoździem do trumny naruszonych długimi spacerami dzień wcześniej wiązadeł – Miszczuniem orientacji się jednak staje bo udaje mi się zarobić dwie minuty.

Następnego dnia z bólu udam się już do pani Doktor. Według diagnozy jakieś mikrourazy w wiązadłach.

- Czym to leczyć?

- Przede wszystkim odpoczynek. Zalecam to każdemu ale i tak wiem że bez sensu bo nikt się nie dostosuje

I tak w peletonie widać mnóstwo starganych chodzeniem - plastry i bandaże są na porządku dziennym, a wieczorem można posłuchać sobie dyskusji na temat najlepszych środków przeciwbólowych.

Tymczasem trasa wjedzie dalej na Podhale i widać, że bardzo ładnie puścił ją twórca z widokiem na Tatry. Niestety mocno asfaltowo się zrobiło. To chyba najczęściej zmieniany odcinek TC, a ja przyznaje bez bicia, że zawsze byłbym gotów zaczynać TC z Rabki a więcej etapów spędzać sobie wśród bieszczadzkiego błota i smolarzy.

Mimo asfaltów z panoramą tatranika zawsze jedzie się z przyjemnością, szczególnie wiedząc, że w perspektywie ma się zapewniony deser w postaci niebieskiego danielkowego szlaku do Spytkowic, a później zjazd wyciągiem. Oszczędzała nas pogoda, ale koniec jedziemy już w burzy. Jeszcze szczęśliwie udaje się przejechać bez błota po niebieskim. Został już tylko zjazd wyciągiem, na nieszczęście w grupie i oczywiście muszę jeszcze się pościgać i przyspieszyć na zjeździe. Spadek się zwiększa a ja łapiąc kosmiczną prędkość i czując że nie da się wyhamować postanawiam położyć się na glebie, co kończy się dzwonem i 10 metrowym przejazdem - na szczęście bez strat, czysta przyjemność jazdy po trawie, czysta przyjemność niegroźnych zadrapań i potłuczeń, czysta przyjemność bezcennego wspomnienia.

To pierwsza noc gdzie nie ma zapewnionej noclegowni. Oni już tak mają. W obszarze, którym się znaleźliśmy dutki są najważniejsze. Pamiętam jak dwa lata temu w Kościelisku Gaździna przyniosła nam gar z zupą, której starczyło na trzech – ile to trzeba było walczyć aby otrzymać jeszcze czwartą porcję . Podobnie teraz, nie pozwalają rozbić namiotów, nie pozwalają pokładać się na podłodze – oczywiście wszystko do czasu sprzedaży wszystkich miejsc noclegowych. Gdy wszystkie pokoje są już zajęte w hotelowych korytarzach powstają tymczasowe noclegownie, a my mieszkamy sobie w czwórkę w pokoju, który jednocześnie pełni różne funkcje publiczne od suszarni przez klop do prysznica.

Jest sporo czasu i można obejrzeć dekorację. W TC pojawiły się jakieś mutanty kategorie family, road, przyjaciele królika. I pewnie to dobrze. Ja jestem w stanie przejechać zawsze wszystko, ale może i pięknie jest, że ktoś kto nie może będzie w stanie zaliczyć najpierw poczekalnie a na przyszłość będzie już w stanie przygotować się tak że zaliczy cały wyścig.

Z drugiej strony najlepszym należy się jednak szacunek. I jest trochę nie w porządku, że na podium staje (a właściwie wyczytywana jest pod baner bo podium i dyplomów nie było) zaprawiona w alpejskich bojach wygolona łydka a z drugiej strony harcerz podróżujący z piwkiem w plecaku, którego można zobaczyć czasami na trasie przy sklepie z piwkiem i szlugiem w ustach.

Panie organizatorze! W przyszłym roku sugeruje utworzenie odrębnej klasyfikacji dla tych którzy na każdym punkcie kontrolnym muszą wypić jedno piwo. Sam z przyjemnością wystartowałbym w czymś takim.

Takie właśnie czynniki powodują, że na TC przestają przyjeżdżać ściganci i wyścig powoli przekształca się z w rajd przygodowy. Zwycięzcy bez nagród, dyplomów, w bardachach zapach szlugów, imprezujący bez opieki owsiakowcy z jedną już totalnie przegiętą nocą w Jaworkach.

Trzeci etap to już klasyka TC. Przejazd czerwonym przez Gorce – w tym roku po raz pierwszy zmodyfikowany, przede wszystkim bez zjazdu z Lubania, z dodanymi w środku dystansu zielonym szlakiem i na koniec Dzwonkówką

Podjazd pod Turbacz lubimy i oczywiście znowu w to uwielbienie samą radością jazdy wpadam poruszając się wolniej. Na zielonym szlaku spotykam Christiana z rozwaloną piastą, pokonującego zjazdy z kręcącymi się korbami. Jeszcze trochę tej techniki mam jednak do nadrobienia. Zielony szlak to poezja - cały czas czymś jest w stanie zaskoczyć twórca – spokojnie da się zastąpić zjazd z Lubania. Na górze korzenie, jezdne a właściwie stworzone do jazdy, przerywane przejazdami przez polany z pięknymi widokami w tym panoramą Tatr, która nie tak często daje się oglądać podczas TC. Na dole wszystkie rodzaje kamieni, a wszystko przeplatane dodatkowo dreszczykiem emocji – bo nielegalnie poruszamy się w Gorcach po parku narodowym .

Niestety nie jest nam dane dokończyć etap tak jak na mapie - Dzwonkówka drugi rok z rzędu odwołana. Meta wcześniej a do bazy trzeba wracać 30 kilometrów asfaltem. Dzięki temu możemy sobie jednak odpocząć od żeli – giga chałka na dwóch, po jogurcie i można już napierać do obozowiska w Jaworkach, miejsca z przeszłością partyzancką zresztą ,o czym dowiaduje się słuchając w miejscowym sklepie jak Kazimierz Kutz kręcił tutaj filmy wojenne.

Nocleg w remizie strażackiej, tym razem już łóżka nie dla najlepszych gigantów, a pierwszych na mecie, syf i bród, zimna woda w prysznicu - to lubimy, wreszcie trochę twardości można zdobyć i tylko szkoda, że na miejscu zostawiam elektryczną szczoteczkę, której już nigdy nie odzyskam – biuro rzeczy znalezionych pracuje tylko wtedy, gdy mają worki foliowe. Nie mam szczęścia – w tym dniu worków zabrakło.

Najgorzej mają ostatni. Tych naprawdę trzeba podziwiać bo gdy przyjeżdżają tak jak dzisiaj nie ma już miejsc nawet na podłodze. Zmęczenie jest ogromne. W skrajnych przypadkach słyszę jakiegoś bajkera gadającego do siebie. Karpatka niszczy nie tylko zdrowie ale i umysł. Zapominam szczoteczki, łapie się że zapinam rower i zostawiam kluczyk w zamku. I tak nie jest jeszcze źle - niektórzy gubią swoje kluczyki i piłują zamknięcia.

Czwarty etap to znowu klasyka – przejazd przez Beskid Sądecki. Znowu zamach na tradycję – po raz pierwszy podczas TC nie wjeżdżamy na Przehybę.

Jaworki maja ten plus że położone są przy wąwozie. To tutaj zgubiłem się kiedyś, znowu wspominam zjazd asfaltem już w nocy do Piwnicznej i z politowaniem patrzę na tych co walczą o czas i wybierają teraz wariant asfaltem. Nie przystanąć przy kapliczce na Niemcowej, nie zjechać żółtym singlem – dwie karne godziny za coś takiego powinny być, a nie gratulacje na mecie.

Za Piwniczną żółtym na Halę Łabowską – szkoda tej Hali Pisanej. Znowu wspomnienia pamiętamy drugą Carpatię , w tym miejscu partner jechał już bez siodełka.

Po drodze znajome strzałki z mtb maratonów - wreszcie widać że mtb- maraton zawitał też w okolice dalsze niż Krynica. Upajam się zjazdami, upajam się tą jazdą w polskim raju mtb.

W Krynicy tradycyjnie nocleg na lodowisku. Dawno nie było tak dobrego jedzenia na Transcarpatii ale to właśnie w Krynicy trafiła się wadliwa partia kotletów, która z wyścigu wykluczyła kilka osób – byłem blisko. Dzisiaj krótki etap i miejsce gdzie można coś zrobić ponad wszelkie czynności przygotowawcze. Lansik obłoconym rowerem na deptaku, wizyta w wegierskiej na jedzonku - tradycja. Znowu dancing tradycyjnie po południu, wczasowicze zmieszani z kuracjuszami z sanatoriów. Nie dancing jednak nam w głowie – trzeba jeszcze przyjąć coś do jedzenia, trzeba przygotować organizm na kolejną porcję maksymalnego wysiłku. Przegląd mapy mówi jedno – etapu nr 5 nie kończymy w Krempnej a Iwoniczu Zdroju –do pokonania półtora tradycyjnego etapu.

Zawsze lubiłem te etapy łemkowskie po wyjeździe z Krynicy. Góry niższe a więc szansa na lepszy wynik dla człowieka z nizin, krajobrazy odludne.

Tym razem strefa Schengen daje nam możliwość eksploracji ziemi Słowackiej. Formujemy czteroosobowy peleton, który już właściwie do końca razem będzie podążał do mety w Baligrodzie.

Niesamowite są te krajobrazy. Jeszcze przed godziną cywilizacja a teraz głusza, żadnego domostwa, czysta natura i tylko wijąca się droga wskazuję że pojawił się tu kiedyś człowiek.

Niestety wjeżdżamy na wieś, stare skody, Cyganie. Christian popędził do przodu a ja widzę rzucające w niego kamieniem dziecko. Horda 30 cygańskich dzieciaków biegnie też w moją stronę, znowu tradycyjnie pierwsza głupia myśl zboczonego cyklisty, nie że dostanę wpr a że zabiorą mi rower. I takie to myśli mnie nachodzą w upajaniu się swoją cyklozą aż tu nagle widzę wielki kamień, który leci i trafia mnie w klatę. Mamy szczęście dzieci jeszcze są młode, nie rzucają kamieniami a rzepami – wypinam złączone rzepy z koszulki.

Wracamy do ojczyzny. Po zeszłym roku i bezsensownym Kozim Wierchu miało już nie być łażenia, szczególnie, że naprawdę jest gdzie pojeździć w okolicy. Niestety, znowu czerwony graniczny od Wysowej – po co? Czy to dla tego pięknego widoku , a może dla extreme zjazdu, gdzie złamie się pierwszy i ostatni obojczyk.

Odłączam się od chłopaków. Coś mnie pcha na zachód do Regietowa, niestety w tym roku nie będzie tego zjazdu z Wyżnego do Niżnego, jednego z piękniejszych miejsc w kraju.

Znowu spotykamy się w sklepie. Później już odcinek po Magurskim Parku - pamiętny z pierwszej edycji. Tak przykombinowaliśmy wtedy z mapą okrążając wszystkie najfajniejsze rejony że udało nam się zdobyć czwarte miejsce na etapie.

Trzeba tylko trafić na właściwy zakręt, mijamy szlaban i zjeżdżamy. Nielegalnie wkraczamy na teren Magurskiego Parku Narodowego. Jeszcze 20 minut wcześniej rozmawialiśmy w sklepie z piechurami, których cofnęli strażnicy bo nie można. My zjeżdżamy sobie na naszych maszynach. Łezka w oku się kręci – to właśnie z tego zjazdu zdjęcie trzymam jako tło na pulpicie w swoim kompie od 2004r.

Z gps nie ma na szczęście problemu z wyborem odpowiedniego skrętu i dalej eksplorujemy ten przyjemny zjazd do Huty Polańskiej. Mamy szczęście nie trafiając na strażników Magurskiego Parku. Część osób zostaje zawrócona. My wybrańcy możemy przejechać się jednym z najbardziej klimatycznych miejsc na trasie TC – wystarczy tylko uniknąć spotkania ze strażnikami parkowymi, wystarczy tylko przeżyć – za rogiem może przecież czyhać niedźwiedzica, która chroni swoje małe.

Bufet umiejscowiony jest w Hucie Polańskiej tam na pierwszej kameralnej Carpatii były wczasy, ognisko. Bufet miał być z niespodzianką. Musimy uznać za nią suszone morele i śliwki.

Przed nami główny punkt dnia – Cergowa. Czasu mało, rezygnujemy ze szlaku i objeżdżamy asfaltem przez Dukle nadrabiając kilkanaście kilometrów ale przez rezygnacje z jazdy w błocie zyskując pewnie z godzinę. Już na 10 kilometrów przed miastem widać tą Cergową. Polska Góra Stołowa - płaski szczyt ale stół krzywy jakby ktoś podciął mu dwie prawe nogi, blat przechyla się w stronę Dukli. Tam będziemy by w końcu wspiąć się na najwyższy punkt. Wspinaczka hardcorowa czeka nas jednak wcześniej – rzut oka na napaćkane na mapie poziomnice mówi jedno – będzie ciężko. Z czwórki zostaje nas trzech. Żółty szlak –najpierw błoto, później od kapliczki ściana płaczu dla 3 grzeszników. Gdy osiągamy blat stołu tradycyjnie okazuje się, że to co wyglądało prosto jest pod górę, to kolejna sekcja wspinaczki. I tradycyjnie gdy widzisz już szczyt za kolejnym wzniesieniem pojawia się kolejny i kolejny…. Wreszcie punkt - mamy szczęście – miejsce w peletonie naprawdę rewelacyjne - jesteśmy cos około 30tego - kilkanaście lepiej niż zwykle. Faktycznie tempo było równe - bez żadnego opierdzielania prosto do celu.

Po morderczym podejściu nagroda, przyjemny techniczny zjazd , przekształcający się jednak w błotną paćkę na dole. Tutaj rozbili się z obozowiskiem fotografowie (biedaki nie zarobią dzisiaj zbytnio bo przez miejsce przejedzie tylko jedna trzecia startujących).

Marek pyta fotografa o cenę aparatu. Fotograf nie wie, że w 10 godzinie wysiłku raczej pozować do zdjęć się nie chce i nie ma co wymagać uśmiechu na twarzy. Nie dowie się, że naprawdę było blisko, jeszcze chwila i straciłby ten aparat.

I tak sobie jedziemy jednak w miarę szczęśliwi bo punktowa mówiła o 7- kilometrowym zjeździe do mety i tak tradycyjnie w rzeczywistości pojawia się oczywiście jeszcze dwukilometrowy podjazd.

Meta po raz pierwszy w Iwonicz-Zdroju. Rewelacyjna miejscówka, jeszcze nie spalona, finisz w samym centrum, zdobywam kolejne doświadczenie życiowe przechodząc szybki kurs obsługi sikawki strażackiej. Znowu ponad 10 godzin na trasie - jest zmęczenie ale i jest radość. Z tej setki startujących wszystkie punkty zdobywa dzisiaj jedynie jedna trzecia, a my jesteśmy w tej trzydziestce. Tradycyjnie jednak coś z wynikami trzeba zachachmęcić – w dniu dzisiejszym ostatecznie czas liczony jest do połowy dystansu. Cergową zrobiliśmy sobie nadprogramowo jako wycieczkę a możemy tylko poczuć się moralnymi zwycięzcami – całą trasę w roku 2010 pokonała tylko jedna trzecia startujących.

I jeszcze te typowe widoki na Carpatii. Godzina 22.20 na metę wjeżdżają uśmiechnięte mordy narodu wybranego - kolejna grupa hardkorowców, mtb –masochistów. Zero słowa na temat złej organizacji – uśmiechnięte twarze w poczuciu spełnienia obywatelskiego obowiązku. Ci to zresztą mają dobrze. Jeszcze później przyjeżdża ekipa samochodem dostawczym. Żyro na bazę musi być – tutaj org nie zapewni transportu i można wysłuchać opowieści, jak po nocy ludzie łażą po gospodarstwach, wyłapując te z dużymi samochodami dostawczymi i sami organizują sobie transport na metę.

Jest atmosfera w tym Iwoniczu. Czuć tą wschodnią życzliwość ludzką, regeneracyjny i rewelacyjny makaronik, później obiad - po ponad 10 godzinach jazdy to jednak za mało, uzupełniamy ubytki na dancingu.

Noclegownia przygotowana jest tylko dla 20 osób. Pokładamy się po pokazie garnków albo innych pierdoletów w miejscowej świetlicy. Ludzi coraz więcej, dużo zwłok leży po korytarzach. Gdzieś około 5 nad ranem grupa miejscowych pielęgniarek uda się na obchód. Tym razem nie będzie badać temperatury ciała miejscowych kuracjuszy. Gdzieś przez sen słychać „policz tego jeszcze a czy tą policzyłaś?”

Rano są wszyscy na starcie i burmistrz ma wreszcie szanse zareklamować naprawdę przyjemną miejscówkę miejmy nadzieje że nie spaloną.

Po starcie znowu wjeżdżamy na czerwony szlak i znowu jakieś miodne zjazdy. Potem znany z poprzednich edycji błotny zjazd. Można było zjechać szutrówką, religja transcarpati na „być” zabrania jednak takich skrótów, traktując unikanie błota jako grzech ciężki. Popękana linka tylnej przerzutki i w konsekwencji kłopoty ze zmiana biegów , ale spacer w błocie szybko pozwala nadrobić zaległości w peletonie. Jakoś nie muszę iść bokiem i całkiem nieźle idzie mi się z tymi zapadającymi się po łydki w błocie nogami. Trochę dziadoszcze na zjazdach ale tu też dobrze bo dobrą szkołę zjazdów mam. Chłopaki tną niemiłosiernie później trochę poczekają na dole, wszyscy zresztą zabieramy się za kąpiel swoich maszyn w strumieniu.

Przystępujemy do podjazdu, a ja daje się ponieść. Całą Carpatię jadę swoim solidnym mocno jednak gorszym niż w ub. r. tempem. Teraz przyspieszam. Odrobina ścigania nie zaszkodzi. Później trochę podejść, punkt kontrolny i pasmo Bukowicy. To jeden z lepszych singli i znowu żal że twórca odwołał dwa ostatnie punkty, bo błota przecież nie ma. Żal, można było dzień wcześniej skrócić te wszystkie podłazy a dzisiaj zaliczyć sobie ten jeden z piękniejszych w kraju odcinków mtb w całości.

Na bufecie śliwki, te promocyjne z poprzedniego dnia w skorupie arbuza z latającymi muchami wokół. Trochę ich zjadam i czuć to będę w ciągu najbliższej godziny. Trzeba przyznać, że powerbary zrobiły swoje i zaopatrzenie bufetów było ok. Ok. było też z red bullami, ale jakoś tak wcześniej wyszły by owsiaki miały coś na kaca. Z dnia na dzień bufet skromniejszy. Coraz gorzej dla ciała ale coraz lepiej dla ducha. Bo gdzie indziej przekraczając na rowerze bramę Bieszczad i wcinając te suszone morele można sobie zrobić koncert życzeń i zamówić KSU - oczywiście „Bieszczady”.

Oszczędzam żele, bo powerbary w tak zwanym międzyczasie wróciły już do domu a trzeba mieć coś jeszcze na ostatniego etap-killera– tu mnie jednak orgi nie zaskoczą . Za parę minut wyciągam jednego, bo przed nami żebrak - matka kryzysów w zeszłym roku. W tym roku krótki jakoś ale nie wdaje się w walkę z chłopakami. To nie pierwsza etapówka , tak jakoś mam w pamięci zeszłoroczne trophy – jak skończyła się następnego dnia walka z Norbim. Przed nami 3 tyś w pionie na ostatnim etapie. Na zjeździe tracę minutę ale wiem swoje.

Po zakończeniu etapu podchodzi do nas Marcin

Czy macie jeszcze siłę?

Co się dzieje myślę namioty karze nam rozstawiać, obiad ugotować czy co

Nie - okazuje się że sonduje nastroje w peletonie i myśli o modyfikacji ostatniego etapu. Ze mną wiadomo - szkoda że nie będzie kultowo, ale głos rozsądku ma też coś do powiedzenia Nie ma co ukrywać że stargałem się już bardzo a i rower choruje bo do zerwanej linki dołączył wyciek z amora. Z drugiej strony przechył mam mocny w druga ekstremalną stronę i jeśli trzeba to przejdę nawet to wszystko.

Modyfikacja przekształca się ostatecznie w odwołanie. Mocno emocjonalny stosunek mam do TC, dlatego no comments! Miałem gdzie spać, miałem co jeść, pojeździłem sobie z podobnie zakręconymi i przede wszystkim miałem gdzie jeździć, a punkty zgadzały się z mapą, którą to mapę miałem na każdy dzień.…reszta jest milczeniem.

A sportowo? Sezon największych poświęceń treningowych kończy się najgorszym poziomem realizacji celów - czas na przemyślenia. I na pewno jest takie jedno. Bo fajnie tak sobie pisać jechałem, jechałem, wyprzedziłem Zdzisia, później doszedł mnie Maniek ale złapałem się na koło do Cześka. A potem po wyścigu dyskutować z nimi kto wygrał z przewagą kliku sekund. Zdecydowanie lepiej jednak napisać jechałem 11 godzin, znalazłem czas by przystanąć, pogadać, rozejrzeć się, popatrzeć na górotwór, a wieczorem wypiłem więcej niż jeden chmielowy napój. I pewnie w tym kierunku przyjdzie mi rowerować w przyszłości.


InżynBiKer


wjedź do strony głównej

ddddddd