118. Zgierz 25.04.2010




Towarzyszu Kelly! Towarzyszu Fisher! Towarzyszu Bontrager!

Wybaczcie!

Czy któryś z Was - konstruktorów wzmocnionej machiny rowerowej, wynalazku, który pomagał przemierzać bezkresne górzyste krajobrazy czerwonego lądu, mógł przewidzieć że po kilkunastu latach rower mtb będzie służył do ścigania się po mazowieckich piachach.

Klamka zapadła. W zeszłym roku rezygnując ze startów na Giga zdegradowałem się do drugiej ligi. W tym sezonie wybierając jako podstawowy cykl Mazovię na własne życzenie degraduje się do ligi trzeciej.

Trzeba iść do przodu i zmieniać nieustannie coś w życiu. Każdy potrzebuje zmian niezależnie od tego czy są to zmiany na lepsze czy gorsze. Ile można jeszcze jeździć do Karpacza na majówkę a robiłem to nieprzerwanie od 2005r. Szybki wgląd w kalendarz – i to na czym tak naprawdę zależy – Szczawnica, Międzygórze, Rabka, Głuszyca – coś mało. Karpatka w zeszłym roku uświadomiła mi ile jest pięknych miejsc rowerowych do których nie mogę zawitać bo znowu Złoty Stok, Kraków, Goślina, runda wokół Krynicy ze świadomością jak można porowerować 10 kilometrów dalej na Hali Pisanej.

Po 7 sezonach ścigania zastanawiając się nad celami na 2010 r. miałem problem. Cele muszą być ambitne a czy po naprawdę ciężko przepracowanej zimie cel w postaci dobrego miejsca na początku ( a co widać po Dolsku raczej na końcu ) drugiej dziesiątki jest ambitny – nie! Lepiej powalczyć w pierwszej dziesiątce w trzeciej lidze niż w drugiej w pierwszej. A jeszcze lepiej móc powalczyć z kolegami a nie ma co ukrywać, że bezpośrednią walkę zapewni mi tylko Mazovia. W ubiegłym sezonie Poland-bike pokazał, że można znaleźć trochę radości w wypruwaniu flaków i mam nadzieję, że znajdę tę radość w Mazovii. To, że moją ulubioną dyscypliną jest mtb wiadomo, ale wiadomo też, że jako człowiek z nizin lepiej ścigam się na nizinach. Podjazdy można wytrenować, można zrzucić kilogramy by podjeżdżać szybciej , ale nie da się ulepić rasowego górala z inżynierskiej gliny i to też jedna z przyczyn mojej decyzji.

Nie będzie epickich jednodniowych przygód, w zamian będzie wyrypa po piachach w lasach w pobliżu Warszawy. Nie będzie też wspólnych pszczelich wyjazdów - skończył się sponsoring ścierwo- banku, banku który chwali się że sponsoruje kolarstwo, a wyrzuca kolarzy z pracy i to też zaważyło na wyborze.

Nie ma co ukrywać że w podjęciu decyzji otrzymałem też pomoc od orgów . Jeżeli kreuje się mtb-maratonową markę Lexusa to nie psuje się luksusowej marki wprowadzając do produkcji podrzędne modele Suzuki, organizując wielkopolską mazovię, która w swojej inauguracji w asfaltowym kilometrażu bije nawet pierwowzór. Kiedyś na stronie startowej widniało hasło „pure mtb”. Teraz jest „nagrody ponad 100000 Eur” – to już trochę nie moja bajka. Na dobicie wystarczyło ułożyć jeszcze kalendarz tak aby wyścigi pokrywały się z wieloetapówkami, które to górskie zamierzam zaliczać jak leci i wszystko jasne. Jasne też, że wcześniej czy później to tutaj wrócę, chociaż patrząc na tegoroczny kalendarz startowy w sezonie 2010 (dodatkowo po odwołaniu dwóch pierwszych tegorocznych startów) będzie to naprawdę trudne.

Jak tylko zerwałem z tradycją tak tylko wróciłem do tradycji wspólnych maratonowych wyjazdów z kolegą Strzałą - w jakich to innych okolicznościach przyrody, całą drogę wspominaliśmy dobre czasy ścierwo-sponsora.

Jak tylko chciałem zerwać na zawsze ze ścierwo - bankiem, tak na każdym kroku byłem atakowany przez ścierwo, a to ścierwo-baner na starcie, a to ścierwo-kubek z propozycją ścierwo-karty ( tutaj poczytaj jak być ościerwionym) a co najgorsze z najgorszych na parę minut przed startem musiałem zobaczyć najbardziej znienawidzoną żółtą ścierwo – szmatę.

Było dużo ścierwa w tym Zgierzu, ale na pewno nie można powiedzieć nic złego na temat trasy. Do Łodzi praktycznie jeździłem co roku i wiedziałem, że jest trochę pagórków, ale to co udało się wykroić w edycji 2010 to szok. Twórcy naprawdę chyba przeczesali każdy metr kwadratowy w promieniu 50km, sklejając najbardziej przyjazną w mtb-miejsca układankę i chwała im za to. Ciężka interwałowa trasa dała naprawdę w kość.

Ja nigdy nie lubiłem takich tras, zawsze miałem problemy z taką charakterystyką. Ciężko i uczciwie przepracowana zima wskazywała jednak, że na trasie powinno być dobrze. To w jakiej jestem dyspozycji przerosło jednak wszystkie oczekiwania. Tak beznadziejnego występu nie miałem od kilku lat. Sił wystarczyło gdzieś na półtorej godziny ścigania, reszta to już tylko walka ze sobą. Przypomniały się stare najlepsze czasy ligi Bb, jak to w osamotnieniu człowiek walczył z własnymi słabościami, przekraczając kolejne granice. Takie ściganie było dobre, ale w pierwszych dwóch latach startów, po tych 7 sezonach i przepracowanej zimie należałoby oczekiwać więcej.

Niestety pierwszy wyścig ustawia trochę następne starty. Nie dość, że jestem teraz w beznadziejnej dyspozycji psychicznej to dochodzi jeszcze utrata sektora – to niesamowite bo zostałem zdegradowany z 3 do 7. To już po prostu dramat!!! Miała być walka w pierwszej dziesiątce a zapowiada się ciężki bój o pierwszą dziesiątkę. Po tych wszystkich latach nie popadam jednak w depresję. Czekam na następne starty, a jeśli będą beznadziejne czas na kolarską emeryturę.

Towarzyszu Kelly! Towarzyszu Fisher! Towarzyszu Bontrager!

Z pokorą przyjmuję karę jaką na mnie nałożyliście za zdradę ideałów mtb, proszę jednak nie karzcie mnie już podczas następnych wyścigów, wiecie przecież, że jak tylko będę mógł wrócę do gór!

ddddddd




119. Nidzica 2.05.2010




Tydzień po Zgierzu upłynął nad zastanawianiem się co się stało, że doszło do takiego upodlenia na trasie. Takiego zmęczenia w swojej siedmioletniej karierze jeszcze chyba nie miałem. Czyżby przetrenowanie? Trening faktycznie był bardzo ciężki, po tych wszystkich latach wydaje mi się że jednak że dostatecznie dobrze poznałem swój organizm. Był też czas na regeneracje. Zdecydowanie trzeba zrobić badania, a na razie musiały wystarczyć działania doraźne - mocne uzupełnianie ubytków, witaminki, jacuzzi. Wreszcie siódmego dnia radość - pikawka powróciła do rytmu swoich normalnych uderzeń.

Rzadko się zdarza, aby już po pierwszym wyścigu cyklu rezygnować z walki w generalce. Niestety patrząc w kalendarz wybrałem w Mazovii najfajniejsze, ale najmniej punktodajne wyścigi. Cele muszą być ambitne. Zeszły sezon to był ostatni dzwonek walki w generalce. W tym sezonie odpuszczam. Trochę tych Mazovii przejadę, ale celem będzie już tylko walka z kolegami, może zdobycie jakiś punktów dla drużyny, raz na giga raz na mega w zależności od nastroju.

Żeby zdobywać punkty trzeba jednak mieć dobry sektor. W siódmym sektorze atmosfera była raczej piknikowa niż wyścigowa, żadnych wydepilowanych łydek i tylko kliku zbłąkanych trafiło tu przez przypadek.

Siódmy sektor nie był jednak do końca taki zły, bo pomógł chociaż przez chwilę poczuć się jak miszczunio. Mocno ruszyłem na początku do przodu zajmując pierwsze miejsce. Później już na koło, na sępa. Bardzo szybko dogoniliśmy sektor przed nami do piątego jednak jakoś daleko. Zrobiło się dosyć ciasno, a do tego mocno zaskakiwała ilość pagórków. To nie tak miało być – miałem wozić się na kole i ścigać z kolegami po płaskim, po piachach. Trochę inaczej zapamiętałem te pierwsze Mazovię. Po tych dwóch startach trzeba przyznać, że wyszła już z piaskownicy, ciężko to porównać do gór ale zdecydowanie można już nazwać ściganiem się po lasach na rowerach górskich z elementami mtb. Bardzo fajna jest też organizacja, bufety a poza tym nie trzeba wstawać o 3.30 by zdążyć na start.

Prawdziwe elementy Mazovii jaką zapamiętałem pojawiły się dopiero w okolicach 25 km. Szerokie płaskie aleje i od razu zaczęło się wyprzedzanie. Bohaterowie pierwszych 20 kilometrów zaczęli słabnąć, a i ja człowiek z nizin na płaskim czuje się jak ryba. Pojawiły się wreszcie pierwsi Americanos - błękitne koszulki Velmaru.

Szkoda tego zmarnowanego sektora. Zupełnie inaczej ściga się walcząc z kolegami. Ile to dodatkowych minut można z siebie wykrzesać wiedząc że jest z kim i o co walczyć. Wreszcie udało się osiągnąć inżynierBiKer speed. To właśnie lubię – ten flow, to uczucie dobrze współgrających ze sobą elementów inżynierowej machiny.

Niestety nie na długo starczyło tego szczęścia. Poczułem jak coś nie gra w przednim kole – flak .To nie góry gdzie można szybko uporać się z defektem i jest gdzie nadrobić stracony czas. Tutaj te klika minut oznacza kilkadziesiąt miejsc a i definitywnie bez dodatkowej dętki nie było co wjeżdżać na drugą pętle.

Reasumując, jeśli chodzi o wyniki sportowe należy się cieszyć ale z miejsc kolegów. Bardzo przyjemnie jest jeździć w drużynie która zajmuje 3 miejsce w generalce. Osobiście co najważniejsze przynajmniej psychicznie przełamałem kryzys, są prześwity dobrej formy i mam nadzieję że organizm w pełni będzie mógł już wykorzystać swoje możliwości w następnych wyścigach. Powracam z banicji w siódmym sektorze – niestety guma spowodowała, że na razie będzie tylko czwarty. Czwarty sektor nie jest już taki zły, a co najważniejsze odzyskałem wiarę w ściganie. Na emeryturę chyba jeszcze za wcześnie, to „chyba” jednak jak najbardziej na miejscu bo wewnętrzny niepokój wciąż trwa.

ddddddd




120 Harpagan Gdańsk 8.05.2010




Po ostatnich edycjach, nie ma co ukrywać, że na pewno nie należałem do zwolenników wybujałej, fuksiarskiej orientacji, podłazów z rowerem na plecach po okolicznych szczytach, chowania punktów kontrolnych po „krzakach”. Wszystko to spowodowało, że obraziłem się na harpagana.

W tym sezonie chcąc jednak trochę uciec od monotoni Mazovii postanowiłem się przełamać. W odwiecznym dylemacie Goślina - Harp tym razem bez problemu wybór padł na orientację.

W każdym sezonie staram się jeden z głównych celów wyznaczyć gdzieś na początku roku. W tym roku pierwotnie miała być to majówka w Supraślu. Trzy dni – maraton, orientacja, XC – wydawało się, że właśnie w tej imprezie da się powalczyć.

Niestety Białystok wolał przyjąć komercję Langa, później ze względu na żałobę pierwotne terminy zawodów zostały przesunięte, a ja zostałem bez głównego celu.

Kiedy dodatkowo dotarła wiadomość, że zmienił się autor harpaganowych tras to właśnie na ten wyścig nastawiłem się najbardziej. Niestety przetrenowanie w wersji soft, które trzeba się przyznać dopadło mnie zdradziecko, spowodowało, że przynajmniej przed samym startem nie czułem się psychicznie gotowy powalczyć o dobry wynik.

Zacząłem niezbyt szybko. Jako pierwsze punkty starałem się zaliczyć te umiejscowione na północy. Strasznie jakoś zabarłożyłem na początku, wychodził prawie jeden punkt na godzinę. Szybka analiza spowodowała pierwsze rezygnacje i to był błąd.

Nigdy nie ukrywałem, że Harp to jedyny wyścig gdzie zależy mi nie na osiągniętym miejscu a na zaszczytnym tytule. Trochę źle oceniłem sytuację, bo dół mapy okazał się zdecydowanie łatwiejszy –a tak już na 3 godziny przed metą bez jakiegoś zbytniego sprężania zbliżałem się na finisz. Trochę szkoda, bo jeszcze ze 3 punkty można było zdobyć, harp w takiej dyspozycji był jednak poza zasięgiem.

Tym razem obeszło się bez większych błędów, czasami jednak jak nigdy z wielkim fuksem orientacyjnym. Może nie był to najbardziej atrakcyjny widokowo- turystycznie harpagan, ale okolica naprawdę przyjemna. Jak tak pojeździłem sobie po tych asfaltach Szwajcarii Kaszubskiej to nie dziwie się , dlaczego moja szosówka od 3 lat nie była zdjęta z trenażera – u mnie taki asfalt to na drodze z Wiecznego Miasta do Nadarzyna, ale ta droga to dla rowerzystów samobójców.

Reasumując, wyszedł bardzo przyjemny harpagan i mam nadzieję, że taki już zostanie - w formie ludzkich a nie farciarskich punktów kontrolnych. Po tylu latach idzie nowe i jest wreszcie inna mapa – chociaż tutaj przyznam, że z tą stara był zawsze dodatkowy smaczek ( no może poza okolicami Trójmiasta, bo tutaj zmieniło się zbyt wiele). Nie trzeba już wypisywać kart, są wyniki on-line. Dla mnie największą zmianę stanowi jednak poziom zawodników, który przyrasta geometrycznie.

Sześciu harpaganów na edycję to tak akurat – przy takim układzie wreszcie można postawić sobie jakiś ambitny cel. Kto wie może znalazłem swój jesienny nr 1. Na pewno Harpagan wraca do łask. Zeszłej jesieni znalazłem się na harpaganowym dnie. W edycji wiosennej całkiem nieźle się z tego dna odbiłem. 31 miejsce, 15 punktów ale aż za 52 punkty wagowe (pomimo braku jakiegoś większego sprężania przejechałem 204 km w błotno-górskiej scenerii) dobrze rokuje na przyszłość. Biorąc pod uwagę, że z tej pierwszej 30 z 10 osób woziło się w tramwajach nie jest źle. Na pewno stać mnie na wynik w drugiej dziesiątce, a przy szczęściu orientacyjnym na jeszcze kilka oczek wyżej. Aby zostać harpaganem trzeba jednak przede wszystkim chcieć a tego zabrakło.

Po tegorocznym falstarcie powoli wracam do siebie. Harpagan pozwolił całkiem nieźle sobie porowerować w okolicznościach przyrody a tego, pomimo długich treningów rowerowych niestety ostatnio zabrakło. Psychicznie jest już coraz lepiej, niestety fizyczne przetrenowanie w wersji soft wciąż trwa.

ddddddd




121. Waypointrace Pruszków 22.05.2010r.




Chłopak z Wiecznego Miasta wie, że najszybciej na drugą stronę torów przeprawić się można przez kładkę nad torami przy stacji. Dzięki temu na pierwszy punkt kontrolny dociera na początku stawki. Wie też, że dalej nie ma sensu tłuc się czerwonym szlakiem. Można wybrać asfalt, jest tam tylko krótki gorszy odcinek na mapie. Chłopak nie wie jednak, że po ostatnich ulewach w tym miejscu pojawił się staw. I tak to właśnie było z tą orientacją w pobliżu Wiecznego Miasta.

Start w Waypoincie dwa lata temu udowodnił mi, że niekoniecznie zawsze można skorzystać ze znajomości topografii. W perspektywie całego wyścigu może skorzystaliśmy jeszcze na znajomości singla przy torach WKD.

To skorzystaliśmy to dlatego, że narodziła się nowa świecka tradycja błękitnego velmar - orient ekspresu. Tak jakoś zawsze raczej staram się jeździć orientację sam, na Harpaganie traktując to wręcz jako religię. Tym razem, po pierwszych punktach uformował się cały skład a ja zostałem maszynistą. Orientacja poszła całkiem nieźle. Były jakieś drobne błędy, ale przynajmniej zakodowałem sobie już w głowie żeby w porę wycofać się ze złych rozwiązań. Było też trochę dłuższych rozwiązań jak przykładowo asfalt w stronę Tarczyna, ale chyba tylko teoretycznie dłuższych bo velmarowy ekspres z ironmanami na pokładzie wjechał na tym torowisku na naprawdę wysokie obroty.

W velmar - ekspresie było jedno nietypowe rozwiązanie. Gdy wjeżdżał na stację wagony nie chciały dopuścić do sytuacji, że lokomotywa wjedzie jako pierwsza. Nie przewidziały jednak, że maszynista w swoim interwałowym upodleniu doszedł już do 18 interwałów przy treningu pojemności glikolitycznej. I to sportowo był zdecydowanie najprzyjemniejszy moment tego wyścigu. Zajęliśmy miejsca na początku trzeciej dziesiątki, co w normalnej sytuacji byłoby nie do pomyślenia dla gospodarzy. Niestety, widać to już było po Harpaganie. Jeśli forma startujących na maratonach rośnie w postępie arytmetycznym to w maratonach na orientację w geometrycznym.

Jeśli chodzi o trasę to bardzo dobrze, że została puszczona dalej na pd–zach. Punkty może nie były jakieś specjalnie atrakcyjne krajobrazowo, ale trasa była naprawdę przyjemna. Osobiście nie lubię chowania lampionów po krzakach, ale nie ma co ukrywać, że jest to zrozumiałe gdy na trasie nie ma rozstawionych punktowych. Bardzo często orientuje się milimetrowo na odległość i było trochę różnic. Punkty jednak były bardzo dobrze opisane. Nie przyznaje za to nawet małego minusa. Największe zgubienie na 6, pojadę za klika dni i zbadam co i jak. Na razie jednak muszę podleczyć bąble i zadrapania po upojnym spacerze po pokrzywach i krzakach. Dobrze że waypoint nie był organizowany w USA bo właściciel ustrzelił by trzy błękitne sarenki tułające się po jego posiadłości.

Jeśli chodzi o organizację same plusy. Orgom udało się zorganizować naprawdę świetną imprezę i chwała i podziękowania im za to. I wszystko byłoby dobrze, ale niestety ocena celująca musi być z minusem. Nie może być tak, żeby kończąc przyjemną orientacyjną wyrypę wokół Wiecznego Miasta, dodatkowo po doskonałym finiszu w porzeczkowym wyścigu, wjeżdżać na metę nad którą powiewa baner banku, który chlubi się, że sponsoruje kolarstwo a wyrzuca kolarzy z pracy. Dobrze że nie zauważyłem tego na starcie. Ścierwo arena – jeszcze rozumiem - symbol głupoty sponsorskiej ścierwo banku i pieniędzy wyrzuconych w błoto – może być. Ścierwo sponsorze – wara jednak od orientacji!!

Słoneczko świeci, ruszyły się sprawy pozarowerowe, noga kręci, nastroje coraz lepsze. Właśnie teraz widać jak wielki ma wpływ życie pozasportowe na formę. Może jednak uda się przeżyć pierwszy górski start w Beskidy Trophy.

ddddddd




122. Dymno Nieporęt 29.05.2010r.




Gdyby ktoś zapytał, jak w kilku słowach określić zawody dla mnie odpowiedź jest prosta: „Dymno to wyścig po którym najbardziej boli mnie głowa”. Tym razem na szczęście najbardziej orientacyjny 20-kilometrowy odcinek z 14 punktami umieszczony został na początku. Na pierwszym etapie postanowiłem mocno nie napierać. Rzadko orientuje się na mapy RJnO, poza tym nie chciałem też zakatować się przed rozpoczynającym się w czwartek Trophy – przed startem rozważałem nawet zakończenie zawodów po II etapach.

Oczywiście sytuacja zmieniła się, gdy na początku II etapu pojawili się koledzy. Najpierw Prezes, później Marcin i tradycyjnie odezwał się zew natury.

Jest coraz lepiej orientacyjnie. Trochę strat przez rozlewisko i gospodarstwo, które stanęły na drodze. Tym razem mapy spokojnie jednak dawały możliwość orientacji na centymetr, a to właśnie lubię.

Tydzień temu Waypoint teraz Dymno dały szanse się przekonać, jak wiele jest przyjaznych rowerowo miejsc wokół stolicy. Wokół Nieporętu może mniej niż na poprzednich edycjach, ale smaczku dodała na pewno wielka woda. Najbardziej podobały mi się dojazdowe single do punktów. Jeśli chodzi o punkty tym razem nie było żadnych perełek, ale wszystkie przyjemne i dobrze opisane niektóre nawet z lotu ptaka. Specjalne wyróżnienie dla skansenu ( do którego trafiłem na szczęście nie tylko w życiu zawodowym) – ale tylko dlatego, że uświadamia mi, że mam swoje życie, w którym mogę robić coś więcej niż przyjeżdżać na wycieczkę a za największy problem mieć czy wybrać do jedzenia pomidorową czy ogórkową.

Dobry start w orientacji to kombinacja wielu czynników. Tym razem nie zagrał jeden. Ubzdurałem sobie, że wyścig kończy się dwie godziny wcześniej, co spowodowało, że nie ukończyłem odcinka specjalnego. Miejsce takie na jakie mnie stać, ale nie ukrywam, że powoli zaczynam myśleć aby nastawić się na któryś z najbliższych wyścigów orientacyjnych. W orientacyjnym ilorazie prędkość/ orientacja chyba już stać mnie na zwiększenie licznika.

Kameralna dymnowa impreza zdaje się, że na zawsze zostanie w moim kalendarzu startowym. Odwaliłem naprawdę dobry kawał orientacyjnego treningu. Cieszy też forma. Niestety z pewnych względów nie wyluzowałem się do końca – w dwóch miejscach na I etapie oraz na starcie i na mecie w powietrzu krążyły jakieś złe bioprądy – czyżby zły „człowiek” pojawił się na trasie?. Marcinie – dzięki za herbatę na mecie!

ddddddd




123. Beskidy MTB Trophy Istebna 03-06.06.2010r.




O tym jak Dyrektor Dżi-Dżi zatrudnia wyrobników, znęcając się nad nimi podczas pracy, a z drugiej strony, obawiając się Państwowej Inspekcji Pracy nie pozwala im spędzać w robocie nadgodzin, o tym jak rząd podjął decyzję o ustanowieniu nowego rodzaju stypendium olimpijskiego i to nie za wyniki sportowe oraz o tym jak fakt, że nie popieram już przebrzydłego ścierwo-kapitału holenderskiego wpłynął na to, że ustrzegłem się ataków komarów - dowiesz się wjeżdżając tutaj.


124. Międzygórze 19.06.2010r.




Pierwszy w tym sezonie powrót do przeszłości i start na giga okazał się kompletnym niewypałem. Nie wiem co mnie podkusiło, aby w obecnej dyspozycji porywać się na długi dystans?

Główną przyczyną byli pewnie koledzy. Trzeba było odpokutować bumelanctwo na Trophy i się pościgać– Międzygórze postanowiłem jechać na 100%.

Po Istebnej nie przyszła kompensacja - w obecnej sytuacji stać mnie tylko na dwie godziny wzmożonego wysiłku, z prędkością przelotową mniejszą o jakieś 15 minut na maraton w porównaniu z sezonem 2009.

Trochę to wszystko załamujące. Na usprawiedliwienie zmiana uprawianej dyscypliny na podnoszenie ciężarów w dwóch ostatnich tygodniach, przesiadka z epica na sztywniaka, niestety źle ustawionego i potworny ból w krzyżu, nocleg w cygańskim taborze (wraca stara studencka zasada, że piwko trzeba napierać parzyście – albo cztery, albo sześć), a może osłabienie przez prochy nasenne, które zażyłem aby uchronić się przed chrapaniem kolegi Strzały. Przede wszystkim jednak nie spodziewana charakterystyka trasy. Miało być długo ale w miarę łagodnie pod górę i szutrowo. I tak było do Schroniska. Później zjazd nie powiem przyjemny (chociaż w porównaniu do trophy przez jakiś czas nic nie będzie miodne), ale mocno męczący i kolejny podjazd na którym postanowiłem zjechać na mega i się dyskwalifikować.

Ile to kryzysów przeżył człowiek w swoim życiu, ile to razy wydawało się, że nie przejedzie się nawet metra dalej a potem łapało się pierwotną prędkość przelotową albo jechało nawet szybciej. Spośród tych setek kryzysów był jednak jeden tegoroczny w Zgierzu, gdzie jak pies zajeździłem się na śmierć – dobrze to pamiętam, wiem do czego doprowadziłem się niepotrzebnym wysiłkiem , wiem ile mozolnie gromadzonego wcześniej miesiącami glikogenu zmarnowałem przez swoją głupotę. Na szczęście potrafiłem tę wiedzę wykorzystać.

Pomimo kompletnego braku formy wyjazd należy uznać za udany. Mnóstwo znajomych, dyskusje. Zmienia się geografia futbolu, jedni na topie, inni jak ja szukają przyczyn. Dzięki opóźnionemu startowi wielu wyprzedzających (a jakich kulturalnych) na trasie. Chociaż jest już dobrze w moim miejscu stada, po takim wyścigu widać, ile jeszcze brakuje do tych najlepszych na zjazdach.

W obecnej dyspozycji stać mnie tylko na krótkie wypruwanie flaków, degraduje się tym samym, mam nadzieję, że okresowo do klasy okręgowej, na krótkie dystanse. Na pocieszenie dłuuugie ściganie zostaje na orientacji – tutaj na pewno mogę pozwolić sobie na kilkanaście godzin mocnej jazdy z głową.

A co do mtb maratonów - żadnych celów w ekstraklasie w tym roku nie planowałem, postaram się jednak wybiec może jeszcze na boisko w sezonie i pomęczyć kilku mtb-osobników -niech no tylko ustabilizuje się pozarowerowo.

A co do miejscówki – dla InżynBiKera skończyła się magia Międzygórza. Wcześniej objawienie, nowa miejscówka, nowe trasy. Teraz rutyna, znowu to samo a nawet mniej bo tak chciałem pozjeżdżać więcej po szutrze. Ile jeszcze będę w stanie wytrzymać w tych samych lokalizacjach. Kościeliska, Danielki, pierwsze Polanice, Szczawna – gdzie jesteście?

ddddddd




124. Szydłowiec 04.07.2010r.




Przed startem mocno zastanawiałem się w jakiej jestem dyspozycji. Tydzień wcześniej ze względu na pozarowerowe zmęczenie zrezygnowałem ze startu w Bikeoriencie i po raz kolejny zmniejszyłem obciążenia treningowe.

Znowu okazuje się jednak, że ograniczenie w treningach może wpłynąć na całkiem niezły start. Nie ma jeszcze rewelacyjnej formy, ale można już przynajmniej pościgać się z kolegami. W Szydłowcu wytargetowałem się na Jarkodroma. Sprawiedliwie wystartowaliśmy z jednego sektora i zaczęliśmy trochę ciąć się na trasie. Trzeba było zmazać z siebie Międzygórze, gdzie to między innymi on doprowadził mnie do upodlenia.

Było dobrze. Widać że jest lepiej a i widać że jak nie ma wysokich gór to inzynbiker speed jest wyższa.

Niestety nie jest mi dane w tym sezonie w spokoju ukończyć zawody, w których jadę dobrze. Pierwsza złapana guma i w konsekwencji (dodatkowo przez zepsutą pompkę) strata kilku minut spowodowała że spadłem kilkadziesiąt pozycji. Jestem mocno przyzwyczajony do mtbmaratonów, gdzie w moim miejscu stada wszyscy jeżdżą na podobnym poziomie technicznym. Tutaj niestety jest gorzej i zupełnie nie rozumiem jak można jechać wolno i podziwiać widoki trakcji elektrycznej, mając do wyboru frajdę szybkiej jazdy technicznym singlem bez podziwiania okoliczności przyrody (pewnie takie same wrażenia mieli przecinacy wyprzedzający mnie w Międzygórzu)

Po raz kolejny okazuje się, że ciężko wykrzesać z siebie wartość dodaną nie ścigając się z nikim. Na szczęście trasa zrobiła się rewelacyjna, najpierw kamienie, trochę błotka a później całkiem długi podjazd i całkiem przyjemny techniczny zjazd. Kiedy już się skończyły przyjemne odcinki usłyszałem jakiś nieznajomy stukot w rowerze. Niestety wbity wkrętak i rozcięta opona spowodowały, że zrezygnowałem z walki.

Niby miałem jeszcze dętkę, ale wcześniejsze straty, plus duże prawdopodobieństwo kolejnego przebicia, perspektywa utraty sektora spowodowały definitywną decyzję o DNF. Stanąłem przy jednostce straży pożarnej, zaczynając walkę z pompką i obserwując wyścig od kuchni - ucieczki quadowca przed policją czy też rozmowy strażaków pilnujących wyścigu przez krótkofalówkę w rodzaju „za chwilę przejedzie obok was Mojżesz” – ciekawe jaki ja dostałem przydomek.

Dziwne rzeczy dzieją się w kalendarzu startowym polskiego mtb. Cykl, który miał kiedyś w nazwie pure mtb oferuje w lipcu jeden podjazd na dziewiczą górę, a chcąc przejechać naprawdę górską trasę trzeba udać się do Pana Cezarego.

Jeśli po dwóch tegorocznych Mazoviach, w których brałem udział, z miłym zaskoczeniem odkryłem, że przekształciły się ze ścigania po piaskownicach w pobliżu wielkich miast w wyścigi na rowerach górskich z elementami mtb, to Szydłowiec w moim prywatnym rankingu zostaje najlepszą przejechaną Mazovią ever, zaklasyfikowaną już do maratonów mtb, uwzględniając oczywiście, że najwyższe mazowieckie szczyty sięgają 400, a nie 1000m

Trasa poprowadzona rewelacyjnie i jak widać to już standard, że znalazło się na niej to co najlepsze w okolicy. Było tak jak lubię, nie jakieś interwałowe ściany, a w miarę łagodnie do góry, czasami przypomniała się Polanica z pnącymi się do góry szutrówkami i kamienistym podłożem. W całym wyścigu – jedyne co bym zmienił to start, dać się rozciągnąć mocniej stawce, bo widać że część osób nie radziła sobie technicznie i blokowała przejazd na początku.

Ograniczyły się wreszcie sprawy pozarowerowe i można skoncentrować się na bicyklu. Mam nadzieję, że w drugiej części sezonu odbije sobie niepowodzenia pierwszej.

ddddddd




125. Mława 10.07.2010




Początek zawodów raczej nie zapowiadał, że wyjdzie w miarę korzystny wynik. Przetrenowanie w wersji soft, rozleniwiające upały, awaria licznika a przede wszystkim obecność ścierwoszmaty sprawiały, że ściganie było ostatnią rzeczą o której chciało się myśleć. I tak na początku bardziej gdzie pojechać zajęty byłem myślą jak pojechać, aby zminimalizować na trasie spotkania ze ścierwoszmactwem. Pierwotna koncepcja była taka, żeby przyczaić się na starcie i uderzyć w przeciwnym kierunku, co dało by szanse tylko jednego spotkania, ale w końcu na szczęście wygrała ta, żeby uciec jak najszybciej, nie widzieć, zapomnieć i po prostu się nie denerwować.

Kompletnie wyluzowany przystąpiłem więc do zdobywania punktów pierwszej pętli. Nie potrzebnie na starcie denerwowałem się utratą licznika, bo okazało się, że mapa nie dość, że ze stosunkowo dużą skalą to jeszcze mimo dosyć „podeszłego wieku” zgadzała się z rzeczywistością, co więcej chyba po raz pierwszy w mojej karierze orientacyjnej zgadzał się nawet układ leśnych przecinek.

I tak w miarę wyścigowo, ale bez wypruwania flaków z drobnymi błędami zbliżałem się do końca pierwszej pętli. Niestety, a może i stety pod koniec pętli zobaczyłem Marcina, do którego miałem jedynie kilka minut straty.

Spowodowało to oczywiście zwiększenie prędkości przelotowej na drugim kółku. Nie ma co ukrywać, że to właśnie takie orientowanie lubię - zrobiło się harpaganowo – ścigamy się a od czasu do czasu zdobywamy punkt - a to jest coś co tygrysy lubią najbardziej.

Dobry występ na drugiej pętli spowodował całkiem przyzwoite 12te miejsce i tym samym pierwszy tegoroczny wynik, z którego jestem zadowolony. Po międzyczasach widać, jakie są jeszcze rezerwy i chyba trzeba zacząć się nastawiać na jesiennego harpagana

Podziękowania dla twórcy za przyjemne militarno – wodne zawody. Mieszanina polskich i niemieckich bunkrów, miejsc składowania broni, cmentarzy, mogił oraz orzeźwiającego chłodzenia obuwia pod mostkami przy trzydziesto kilkustopniowych upałach dała naprawdę przyjemny efekt. Piękna ta nasza Ojczyzna – w upalnym słońcu, przez pola i lasy dało się przyjemnie POROWEROWAĆ po kolejnej nowoodkrytej okolicy i to rowerowanie należy podkreślić bo tak właśnie, jak na Funexie powinny wyglądać rowerowe zawody na orientacje.

ddddddd




126. Skarżysko – Kamienna 25.07.2010




Wreszcie! Cztery starty musiałem czekać, żeby przejechać się „normalną” Mazovią i tylko czasami lekkie podjazdy i zjazdy wskazywały, że znalazłem się dalej od Mazowsza.

Warto raz na jakiś czas coś zmienić w życiu wyścigowym, także z przyjemnością pojeździłem sobie w tramwajach. Jazda w grupie od czasu do czasu przerywana była jedynie odcinkami technicznymi, które to odcinki zdecydowanie (pewnie to przez porównanie z Szydłowcem) nie przypadły mi do gustu, a już szczególnie nie spodobały się mojemu krzyżowi – nie pamiętam kiedy mnie tak ostatnio wytrzęsło.

Bardzo przyjemnie natomiast wypruwało się flaki na odcinkach szosowych a już szczególnie na tym na terenie budowy drogi ekspresowej.

Jeśli chodzi o dyspozycje, żadnego ambitnego celu w wyścigu sobie nie stawiałem i zgodnie z oczekiwaniami żadnego rewelacyjnego wyniku nie osiągnąłem - na mecie zameldowałem się w dwudziestce M4. Na dobre trzeba już się pogodzić z faktem, że w roku 2010 cofnąłem się w swoim rozwoju o jakieś trzy lata. Przykre to, bo mocno się człowiek przyzwyczaił do stałego wzrostu formy w każdym sezonie a zima została przecież przepracowana najciężej z tych dotychczasowych. Widać też jaki wpływ na gorszą dyspozycję ma brak ambitnych celów na tegoroczny sezon.

Na osłodę lekka nutka zadowolenia, bo w sumie udało się złapać i utrzymać przyzwoite tempo, szkoda, że w dalszym ciągu pokutuje ten czwarty sektor.

Nie start i inne okoliczności zostaną jednak zapamiętane z tych zawodów, a fakt, że po raz pierwszy przed maratonem pokonałem połowę trasy hobby samochodem jadąc po strzałkach i szukając biura zawodów – na szczęście gaźnik cały i auto mam nadzieję, że dowiezie mnie na następne zawody - teraz już na pewno pure mtb.

ddddddd




127. Głuszyca 1.08.2010




Jeśli po Skarżysku miałem wrażenie, że w swoim rozwoju sportowym cofnąłem się o trzy lata to po „rewelacyjnym” występie w Głuszycy wracam do źródeł i swoich występów w roku 2003.

W takiej beznadziejnej dyspozycji nie byłem jeszcze nigdy. To już nie dramat, nie tragedia - to po prostu dno. Jeśli mam jeszcze siłę na szybką jazdę po płaskim to wspinanie się pod górę przypomina jazdę z sakwami sprzed dwudziestu lat – wtedy z usprawiedliwioną słabą dyspozycją przez spalanie 0,5 litra chmielowego napoju na każde 10 kilometrów jazdy.

Na maratonie w Głuszycy 10 kilometrów to był mój dystans pokonywany przez godzinę i to na pierwszej ledwo ukończonej 40-kilometrowej pętli. Na cały dystans potrzebowałbym pewnie 12 - 14 godzin

Nie ma co ukrywać, nie udało się do końca zwalczyć wiosennego przetrenowania. Na dzień dzisiejszy do rozwiązania pozostaje jeszcze jedna kwestia – czy osiągnąłem już dno, czy jeszcze spadam dalej w przepaść przetrenowania. Aż strach pomyśleć co mnie czeka za dwa tygodnie na Transcarpatii. W takiej dyspozycji pod znakiem zapytania jest nawet zrobienie jej na „być”

Zawsze staramy się szukać pozytywów. Po pierwsze trasa. Chociaż liznąłem jej tylko trochę to nie ma co ukrywać, że Głuszyca jest maratonem kompletnym. Mam kilka ulubionych GG – tras, może nawet fajniejszych od Głuszycy, ale jeśli chodzi o długość Głuszyca jest jedyną trzymającą poziom światowy. Dobrze, że pomimo nie tak dużej liczby chętnych maestro cały czas trzyma poziom, nie skraca i niech tak zostanie.

Po drugie wspomnienia. Strasznie nostalgiczny wyjazd się zrobił. Począwszy od powrotu tradycji 6-8-6 (wyjazd 3.30 - 6 godzin za kółkiem , 8 (teraz niestety tylko 4) godzin na trasie, 6 godzin za kółkiem), poprzez wspomnienia pierwszego mtb challenge, Sokołowska, wszystkich mtb-Wałbrzychów, kończąc wreszcie na pionierskich wspomnieniach jazdy w końcówce stawki giga. Tutaj niestety trochę się zmieniło. Kiedyś na początku ścigania to było objawienie, ciągła walka ze sobą, pokonywanie kryzysów i kolejnych barier. Był to także czas na rozmowy na trasie, bo w tej części stawki obowiązywało nie tylko wypruwanie flaków. W Głuszycy nie było walki ze sobą, nie było przekraczania kolejnych granic, nie było nawet rozmów, bo w tym miejscu stada w którym się znalazłem nie było stada a jedyny samotnik na krawędzi przetrenowania.

Historia płata różne figle i różnie może jeszcze być. Trzeba chyba jednak pożegnać się z dobrymi występami w tym sezonie. W Biblii napisano, że prawdziwego zawodowca nie można poznać od razu - dopiero po 3 latach treningów widać czy jest materiał na dobrego sportowca. W tym roku trenowałem mocno, czas jednak pogodzić się z myślą, że przy tym trybie życia w jaki wpadłem rok temu ( właśnie minęła rocznica) dobrego sportowca już nie będzie. Spokojnie natomiast będzie całkiem niezły amator, którego stać na przyzwoite występy na GG Giga i w tym kierunku pewnie pójdziemy w przyszłości.


128. Transcarpatia 15-20.08.2010




Do czasu TC a.d. 2010 miarą kultowości imprezy był dla mnie fakt, ze nie kończyła jej 1/3 startujących. Jak mam teraz nazwać wyścig, w którym wszystko zalicza tylko 1/3 ? Naukowo i w praktyce potwierdzone zostało, że po 6-cio godzinnej burzy spędzonej na rowerze da się jeszcze dodatkowo przerowerować cały worek raczański i przeżyć jeden z najbardziej kultowych dni w siodle w życiu. Zamach na trasy najbardziej klasycznych etapów zakończony powodzeniem – tegoroczne modyfikacje potwierdzają kunszt budowniczego, któremu udało się zbudować najtrudniejszą z dotychczasowych mtb - przepraw na trasie Ustroń - Baligród. Szkoda, że Transcarpatia Express - w tym roku bez maszynisty i lokomotywy - przejechał tylko 6 dni.

wjedź do relacji


129. Pułtusk, 05.09.2010




Jednym z moich podstawowych problemów w tym sezonie jest brak realnych i ambitnych celów. Wyścig w Pułtusku znalazł się wśród nielicznych, gdzie opłacało się powalczyć z uwagi na puchar resortowy. Płaska trasa, efekt treningowy po Transcarpatii - trzeba było przyjąć wyzwanie pracowników banku, który wyrzuca kolarzy z pracy.

Oprócz treningu skoncentrowałem się też na pozostałych kwestiach. Celowe upojenie mocno gazowanym piwkiem przeciwników miało przynieść efekty. Nic z tego, nikomu nie zaszkodziło nikomu nie pomogło – powalczyli sobie inni.

W moim przypadku do podium zabrakło 2 i pół minuty, co dało aż 6 miejsce. Przyjechałem też półtorej minuty za Norbim. Biorąc pod uwagę, że na początku sezonu wyprzedzał mnie o minut kilkanaście nie jest źle i nie ma co narzekać a wręcz przeciwnie cieszyć się z w miarę niezłej dyspozycji (oczywiście jak na ten sezon).

Znowu upoiłem się dobrą jazdą i zapomniałem o nawadnianiu co skończyło się kurczami pod koniec zawodów spowodowanymi dodatkowo widokiem jakiejś resortowej koszulki a w konsekwencji zbyt mocnym przyspieszeniem.

Generalnie zawody okazały się dla mnie za krótkie. 2 godziny to właściwie rozgrzewka. Z drugiej strony wreszcie Mazovia, zero techniki i jazda na kole. Nie jestem specjalistą od XC i nie mogę totalnie wypruwać flaków przez dwie godziny. Mógłbym pewnie utrzymać to tempo jeszcze z godzinę i trochę powyprzedzać ale niestety…skończyło się za szybko – na przyszłość w takich wyścigach trzeba startować na giga.

Podsumowując, zawody bez historii a jedynym pozytywem jest to, że łatwa trasa, bez żadnych gum i innego ścierwa pozwoliła wreszcie na powrót do trzeciego sektora - nie wiadomo tylko czy będzie jeszcze okazja z niego wystartować .

Jako wielki plus także fakt, że udało się przepalić rurę i łapię w miarę niezłą dyspozycję. W konsekwencji jest nietypowo w porównaniu do lat ubiegłych – wrzesień to był zawsze moment zmęczenia, koniec sezonu i jedynie oczekiwanie na orientacje. W tym roku nie wypaliły się jeszcze wszystkie światełka i zdaje się, że starczy sił na inne zawody, a trochę ich jeszcze do listopada pozostało.

ddddddd




130. Rabka, 11.09.2010




Wreszcie nowa lokalizacja w mtb - maratonach!

Tej miejscówki nie można było opuścić. Przegląd mapy zawodów przed startem nie nastrajał jednak optymistycznie. Zakupić lexusa i jeździć nim tylko po podwórku, wjechać na Turbacz i nie kontynuować przeprawy przez Gorce dalej przez hale Pośrednią i dalej czerwonym albo wspaniałym odkrytym w tym roku na TC zielonym szlakiem….

Obawy okazały się bezpodstawne. Trasa ominęła walory widokowe, ale nie ma czego żałować bo widoków w taką pogodę by nie było. W zamian tego zaoferowała bardzo ciekawe techniczne trasy i naprawdę kawałek dobrego mtb.

Silne opady spowodowały skrócenie wyścigu i tutaj orgi dostają wielki minus do oceny końcowej, bo 5 godzin na trasie giga przy obecnej kiepskiej dyspozycji to zdecydowanie za mało.W normalnych warunkach planowane giga byłoby też za krótkie.

Fajnie się zjeżdżało po błotku i fajnie się wspominało przedpotopowe zjazdy, szczególnie TC a.d. 2005 gdzie na zjeździe z Turbacza straciliśmy z kolegą Rybką 15 minut. Trochę lepiej to teraz wygląda i naprawdę wiele radości przynosi błotny zjazd, szczególnie, gdy nic nie widać przez obłocone okulary albo przez mgłę.

Tradycyjnie żal tylko roweru, który właśnie wrócił od lekarza po karpatii i znowu trzeba mu zaplanować kolejną wizytę. Staram się nie angażować mocno hamulców w błocie ale na kamieniach trochę podziadoszczyłem, na usprawiedliwienie przez brak zapasowych dętek.

W historii startów maraton Rabka staje się rekordowy pod względem ilości obrotów korbą, które wykonałem z uwagi na brak pośrednich biegów. Wygrywa też w klasyfikacji ilości obrotów korbą do tyłu w celu wyeliminowania chain sucków. Coś ma to błotko gorczańskie w sobie – trzy tygodnie wcześniej na błotnym TC rower sprawował się lepiej. Może to po prostu bardziej zmiana ustawienia przerzutki po serwisie.

Sportowo jak na ten rok poprawnie. Lekkie przeziębienie i zadyszka na starcie przeszło gdy przepaliła się rura gdzieś w środku podjazdu na Turbacz. Wynik byłby gorszy gdyby nie spotkanie Jarkodroma na trasie. Szkoda tych kilkudziesięciu sekund straty.

Do zapamiętania dzwon przy mostku gdy zagadałem się z dzieciakami nie widząc schodków oraz czysta przyjemność taplania w błocie po upadku na zjeździe z Turbacza.

Reasumując bardzo klimatyczne zawody się zrobiły. Tak jakoś i powtarzali to chyba wszyscy mają w sobie coś te Gorce, a może po prostu wszyscy przyzwyczailiśmy się już do błota i tegorocznej pogody – i faktycznie jedyne czego brakowało to opady deszczu.

ddddddd




130. Istebna, 25.09.2010




Tego wyścigu nie miałem pierwotnie w planach. Na start zdecydowałem się przez rozgrywany puchar resortowy i oczywiście zapowiadane spotkanie z przedstawicielami banku, który ten puchar organizował. Powrót do przeszłości okazał się bardzo fajny - jak za dawnych czasów.

Sportowo wiadomo było, że charakterystyka Istebnej z jej mocno nachylonymi stosunkowo krótkimi podjazdami nie będzie mi sprzyjać. Z drugiej strony jakoś ostatnio moc większą zacząłem odczuwać a dobremu samopoczuciu nie przeszkodziła nawet choroba, z którą walczyłem na tydzień przed zawodami.

Istebna potwierdziła to co było już wiadomo. W tym sezonie nie mogę ścigać się na mocno nachylonych stokach. Po 10 minutach i pierwszym ostrym podjeździe gdy uciekły mi daleko dwie żółte koszulki skończył się dla mnie wyścig i wróciłem do mocnego tempa znanego choćby z Carpatii. Niestety na nic więcej w tym roku mnie nie stać, a cieszyć mogę się jedynie z tego że tempo takie bym wytrzymał przez tydzień.

Pozostało tylko podziwianie okoliczności przyrody. Trasa przebiegała podobnie jak w zeszłym roku – tej rutyny bardzo nie lubimy. W ubiegłym sezonie upadek i rozbite żebra zaraz po zjeździe z Ochodzitej nie pozwoliły mi jej zakończyć, w tym roku wreszcie miałem okazje poznać cały jej przebieg – i to polubiliśmy.

Maraton z podjazdowym masochizmem pierwszej części oraz łąkami po słowackiej stronie to klasyka na szóstkę ale z trzema minusami pierwszy za zbyt dużą liczbę asfaltów, drugi za wodę i wafelki na drugim bufecie, trzeci za znowu powtarzane po raz kolejny dyskomłoctwo na starcie.

Istebna była finałem cyklu. Dla mnie dodatkowo nutą refleksji na temat własnego upadku jeśli chodzi o osiągane wyniki. W zeszłym roku o tej porze stawałem na szerokim podium, w tym roku jestem gorszy o lata świetlne. Wkrótce czas podsumowań i będzie nad czym myśleć ustalając plan na przyszły rok.

Jeśli chodzi o dekoracje, na boisku w Istebnej spędziłem najnudniejsze dwie i pół godziny. Później to już jakbym jakiś Polsat albo TVN włączył i taniec z gwiazdami albo inne debilne konkursy audiotele oglądał. Zupełnie mi ta komercja do pure mtb nie pasuje, ale cóż…. na pewno na giga trasach (oczywiście tych mtb) Dyrektora GG w przyszłym roku się pojawię.

ddddddd




131. Odyseja, 2-3.10.2010




Odyseja gości w moim kalendarzu startowym od 2003r. Przyjemnie jest, tak po całym sezonie na maksa, poorientować się ze średnim tętnem mocno poniżej tradycyjnych startowych 183 uderzeń na minutę. Zawody zawsze stanowiły też doskonały trening orientacyjny i przepalenie przed Harpaganem. Tak miało być i tym razem.

Na tydzień przed startem dotarła jednak wiadomość, że partner skręcił nogę. Nerwowe poszukiwania zakończyły się na szczęście powodzeniem. Dało nam się dogadać z Krzyśkiem. Same plusy – potwierdzona podczas maratonów podobna prędkość przelotowa, występ pod szyldem Velmaru, no i oczywiście fakt, że suma wieku spowodowała, że zostaliśmy zaklasyfikowani do kategorii weteranów. U geriawitów 12 teamów na liście startowej, wprawdzie znane znamienite w sztuce orienteeringu nazwiska, ale to przecież nie pierwsze zawody na orientacje i wiadomo, że tutaj może się zdarzyć wszystko.

Pierwszy dzień trochę podziadoszczyliśmy. Błędy orientacyjne stosunkowo małe ale taktyczne większe. Trasa odyseji była ułożona zawsze w ten sposób, że jeśli nie udało się czegoś zaliczyć to najwyżej 1 punktu. Tym razem, uwzględniając błędy orientacyjne, trzeba było rezygnować z większej ilości. Tutaj niestety dwója z taktyki, a za drugi dzień to po prostu pała. Bo jak postawić inną ocenę, jeśli mając do wyboru zaliczenie dwóch punktów oddalonych o kilka kilometrów wybiera się jeden inny położony 25 kilometrów dalej jadąc asfaltem po górach. No cóż, jeśli nie chce się brudzić w błocku takie są efekty.

Jeśli chodzi o trasy, tym razem niestety głównie asfalty - zero techniki. Coś co w normalnych warunkach uznane by było za zdradę narodową po ostatnich opadach okazało się zbawieniem. Bardzo ładne widokowo trasy się zrobiły, także przyjemny cieplutki drugi i bardziej kultowy mocno zimny pierwszy dzień się przeżyło.

Mocny szok temperaturowy przeżyły organizmy pierwszego dnia. Nieogrzewane domki w ośrodku, 6 stopni na zewnątrz, 10 stopni wewnątrz, jedzenie szczególnie drugiego dnia jak na wczasach odchudzających a nie wyścigu. Ale to szczegóły. Compass wciąż trzyma mocny solidny poziom. Tym razem dodatkowa atrakcja - rewolucja w mapach - nowy kosmiczny papier podobno odporny na deszcz, dodatkowo na zgniecenia, przedarcia (to akurat dało się sprawdzić).

Tak jakoś pocierpieliśmy pierwszego dnia i tak jakoś na starcie z małym przekonaniem w drugim dniu się stawiliśmy. Okazało się jednak się, że po pierwszym etapie jesteśmy na czwartym miejscu. I wyścig się zrobił i walka, znowu niestety odruchy stadne zaliczyłem, gdy pojechaliśmy za kolegami z pokoju, a potem już wspomniana wtopa z wyborem punktów. I pluć sobie można bo na trzecim miejscu wylądowali ci którzy byli na piątym po pierwszym etapie, a tych którzy byli na trzecim miejscu, w połowie drugiego etapu wyprzedzaliśmy jeszcze o kilka minut, mając kilkadziesiąt minut przewagi po pierwszym.

Reasumując - obowiązujące po zawodach hasło to „Śmierć frajerom!” Szkoda - w moim przypadku okazja na podium trafia się statystycznie raz na trzy lata. Z drugiej strony kawałek treningu przedharpowego został zrobiony i myśli dobrej jestem, bo jak nigdy w tym roku widać ile i z jaką prędkością mogę rowerwować w ciągu dwunastu godzin.

Ponadto mocno klimatyczne zawody się zrobiły, a do zapamiętania klucz żurawi nad bacówką na Jamnej oraz zarąbiste widoki z ostatniego punktu na jeziorko rożnowskie oraz Tatry podczas naszej asfaltowej wtopy (to pewnie przeżyliśmy jako jedyni w peletonie).

ddddddd




132. Harpagan Kościerzyna, 16.10.2010




Na początku mocno wspomnieniowo się zrobiło. Przed sześcioma laty stanąłem na starcie swojego pierwszego Harpagana, właśnie w Kościerzynie. Bakcyl został połknięty z miejsca a zdobycie zaszczytnego tytułu stało się jednym z podstawowych celów wyścigowej cyklozy. Różnie bywało z tymi wyścigami, było apogeum w postaci 19 zaliczonych punktów, było też staczanie po równi pochyłej na zeszłorocznej Redzie.

Wspomnieniowo było też podczas dojazdu na wyścig. Przejazd przez most w Grudziądzu i wspomnienie prawdziwych maratonów w Bydgoszczy gdzie giga miało 200 a mega 120km. A teraz, po ośmiu latach – maksymalnie 6 godzin startu – ten rok pokazał, że w Ojczyźnie tylko Transcarpatia może zapewnić długoterminowe mtb – upodlenie.

Beznadziejny rok startowy postanowiłem zakończyć mocnym akcentem. Wiadomo, że dyspozycja okazała się niezadowalajaca, ale przecież nie tragiczna. Dosyć DNFom, jeździe nie na 100%, kalkulacji - główny jesienny cel miał być przejechany na maksa.

Zaczęło się jednak na turbo maksa niesamowitym startem. Chyba po raz pierwszy na Harpaganie można było sobie zaliczyć dwa pierwsze punkty jadąc w 25 osobowym peletonie, z dominantą na liczniku 37km/ h.

Trochę szkoda, że twórcy ostatnio nie dają możliwości rozprzestrzenienia się na cztery strony świata. W H-40 większość wybrała z pewnymi modyfikacjami jeden wariant, bardzo tłoczno na trasie się zrobiło i można sobie było właściwie cały czas z kimś jechać. Bardzo często na tym korzystałem bo jakoś słabo orientacyjnie mi wychodziło. Czasami jednak traciłem, ze szczególną wtopą na cyplu, gdzie jak koń z klapkami podążałem za jadącymi, wiedząc że jadą bez sensu.

W okolicach 150 kilometra dopadł mnie kryzys i jak to zwykle bywa punkty postanowiłem zaliczać odwrotnie niż było trzeba. W konsekwencji kosztowało mnie to brak zdobycia jednego punktu i kilkanaście miejsc w peletonie. Jak widać na stałe zadomowiłem się już w okolicach 30tego miejsca. Nie ma tragedii, ale spokojnie stać mnie na drugą dziesiątkę.

Największym pozytywem jest to, ze po harpie naładowałem akumulatory. Wreszcie fajna walka, to uczucie spełnionego obywatelskiego obowiązku, to trzydniowe zmęczenie mięśni , ten kilkudziesięciu godzinny brak koncentracji. Nie jestem w życiowej formie, ale spokojniee udało się zrobić 205 kilometrów, co w warunkach zimna, mocno pofałdowanego off roadowego terenu Szwajcarii Koszubskiej nie jest złym wynikiem.

Po uzyskaniu informacji kto będzie autorem tras mocno obawiałem się o swój występ. Na szczęście okazało się, że można zrobić trudną ( było tylko 2 harpów), urozmaiconą trasę z w sumie łatwymi nawigacyjnie punktami, bez chowania ich po krzakach i taskania roweru po górach, można spokojnie było zarżnąć się szukając punktów zgadzających się z mapą i z mapa odwzorowującą rzeczywistość w 99,9%.

Reasumując, bardzo przyjemne zawody się zrobiły. Przyjemnie było porowerować sobie w jesiennej scenerii po pagórkach z widokami okolicznych jezior. Tego rodzaju Harpagan wraca już na stałe do łask i pewnie pierwszoplanowych celów w przyszłym sezonie.

To już ostatni start rowerowy w tym roku. Kończy się ósmy rok startów, sportowo najgorszy sezon, tym gorszy bo po największym poświęceniu treningowym Do tej pory z roku na rok był progres. Zawsze zastanawiałem się jednak jak to będzie gdy nastąpi spadek formy i nie zrealizuję celów. Ilu to znajomych kończyło w takich sytuacjach karierę. Chyba jeszcze za wcześnie na koniec startów, będzie jednak czas na przemyślenia, a wspomnienia walki ze sobą podczas jazdy skarpą za Grudziądzem bardziej mówią do mnie niźli pamięć wypruwania flaków w jakimś trzygodzinnym wyścigu i w tym kierunku pewnie należy zmierzać nawet kosztem mtb, które długich startów niestety mi nie zapewni.

ddddddd




I (1) New York City 7.11.2010r 4.50,10

wjedź do relacji


inżynBiKer


wjedź do strony głównej

ddddddd